Przejdź do głównej zawartości

Food Adventure, Part 1 – wpis gościnny o jedzeniu.

Singapur ma niewiele zalet (tu czytelnicy kręcą głowami z niedowierzaniem), a jedną z nich jest niewątpliwie dostęp to lokalnej kuchni. Przy czym lokalna oznacza niemal całą Azję Południowo-Wschodnią, zatem jedzenie malajskie, indonezyjskie, tajskie, hinduskie, wietnamskie... no i oczywiście singapurskie. Jest w czym wybierać i nasze początki w Singu były jedną wielką wyprawą degustacyjną. W tej chwili wiele lokalnych dań już nam się opatrzyło i z przyjemnością gotujemy w domu bądź chodzimy do „zachodnich” restauracji. Mamy jednak stałe lokalne miejscówki i o jednej z nich będzie dzisiejszy wpis.

Singapurczycy znani są z tego, że dla dobrego jedzenia potrafią przemierzyć całe miasto, a nawet kraj. My mamy inną ambicję – znaleźć dobre jedzenie w okolicy. Trochę z chęci wspierania lokalnych biznesików, a trochę (ok, głównie) z lenistwa. Eksplorując okolicę znaleźliśmy knajpkę tajską, co uszczęśliwiło nas niezmiernie, bo to fenomenalna odmiana do chińsko-malajskich okolicznych klimatów. Pattaya Garden Restaurant to mała, skromna restauracyjka, którą znaleźliśmy jakoś w pierwszym roku pobytu. Mamy do niej 15 minut spacerem, więc nie jest w sumie „pod domem”, ale jedzenie smakuje nam na tyle, że staramy się w niej jadać mniej więcej raz w tygodniu. Mieliśmy testować różne dania, ale zwykle kończy się na tym, że i tak bierzemy zupę Tom Kha Gai. Ciekawe jest to, że w większości tutejszych restauracji jest zupa Tom Yum (czyli taka czerwona, pikantna, z owocami morza), a Tom Kha Gai występuje dużo, dużo rzadziej. Może dla Singapurczyków ten smak nie jest niczym nadzwyczajnym? W końcu sami mają dania z mlekiem kokosowym.  Może chodzi o kolendrę lub trawę cytrynową, które są dla nich zbyt aromatyczne? Zbyt „perfumowane”. Chociaż Green Curry też jest perfumowane, więc doprawdy nie wiem na czym polega ten fenomen.
Warto pewnie wyjaśnić, co oznacza skromna restauracyjka. Otóż, jest to restauracja, zatem są drzwi, okna i klimatyzacja. Sztućce nie są plastikowe, ale zastawa już tak. Jest menu, ale wydrukowane na nieco już pogniecionych kartkach włożonych w koszulki. Są podawane serwetki, ale tylko dwie. Można rezerwować stoliki, ale restauracja nie uprzedza kiedy będzie nieczynne. Zdarzyło nam się parę razy srogo rozczarować, kiedy zaślinieni, z myślą o Tom Kha Gai zastaliśmy zasunięte rolety i zero informacji o tym dlaczego zamknięte i kiedy znowu będzie otwarte... W zeszłym roku przez kilka długich tygodni było po prosty i już. Podejrzewamy, że zmienił się właściciel, bo zmieniła się też obsługa. Do tego ta sama zupa Tom Kha Gai potrafi za każdym razem inaczej smakować. Czasami są w niej pomidory, czasami nie. Różni się też często poziomem ostrości, chociaż Wilk twierdzi, że ja za każdym razem stwierdzam „Dzisiaj chyba bardziej ostra ta zupa”. Jakoś w zeszłym tygodniu Tom Kha Gai podejrzanie przypominało Tom Yum i była diabelnie ostra. Wtedy nawet Wilk przyznał mi rację. Well, widocznie kucharz miał zły dzień. Albo akurat tego dnia miał fantazję.

Tom Kha Gai
Cenowo jest baaardzo przyzwoicie. Średnia, czyli naprawdę duża zupa kosztuje S$ 8,90. Ja zwykle biorę małą za S$ 6.90. Wilk je wersję oryginalną z kurczakiem, a ja wymieniam kurczaka na krewetki, bez dopłaty. Do tego zwykły biały ryż, zdaje się za S$ 0,80 za porcję. Kolejny tajski hicior, czyli Pad Thai kosztuje jedynie S$ 5,90. Woda do popicia jest prawie za darmo. Prawie, bo płacisz za wodę S$ 0,50 i możesz jej wypić ile chcesz. A właśnie, to w Singapurze nauczyłam się, że palenie w ustach po ostrym jedzeniu lepiej gasi ciepła (jak najcieplejsza) woda, a nie zimna. W ogóle najlepiej napić się mleka lub jogurtu. Dlatego do hinduskiego jedzenia zwykle bierzemy raitę. Ale o tym kiedy indziej. 

Wyszukane menu...
...dostępne cenowo
Dinner served - Tom Kha Gai, cóż innego
Pad Thai
Podsumowując, nasza ulubiona tajska knajpka jest zdecydowanie budżetowa, dla niewymagających konsumentów, ale jest też autentyczna i bezpretensjonalna.
W razie gdybyście chcieli spróbować oto adres: 140 Changi Road, Singapore 419723.





Komentarze

  1. Spróbowałoby się takiej oryginalnej, ale Vifon też daje rade... hue hue... ;)
    Zioot

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Serio, jest taka zupka z Vifona? Az ciekawa jestem jak to moze smakowac :D A propos, tutaj tez jest ogromny wybor "instant noodles", czyli takich Vifonowatych zupek. Chyba nawet mamy jakies w domu jeszcze.

      Usuń
  2. Chętnie wybrałabym sie do Was na takie szamanko ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Sprawę z mojej perspektywy - Wilkowej - chciałbym wyłuszczyć.
    Otóż w konflikt otwarty z Nati wejdę i być może kolacji za to nie dostanę, ale według mnie, wspominana zupa Tom Gha Kai smakuje zwykle tak samo. Poza jednym ekstremalnym przypadkiem. Fakt, czasem w niej więcej kuraka, czasem grzybów, ale zwykle smakuje tak samo.
    Również ostrość zazwyczaj plasuje się na tym samym, raczej niezmiennym, równym poziomie. Tylko, że ona - ta ostrość - nigdy nie rypie ogniem po podniebieniu od pierwszej umownej łyżki. Stopniowo, krok za krokiem, łyżka po łyżce jej moc wzrasta. Jest przyjemnie pikantna, co dopiero wychodzi i można ocenić na końcu, a nie na początku jedzenia, jak robi to Nati.
    A pożar po ognistym jedzeniu równie dobrze gasi "sikowate" miejscowe piwo, często podawane w literatkach, albo z lodem. Piwo z lodem, pierwszy raz tutaj się z czymś takim spotkałem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz racje Autorze, ze zupa jest przyjemnie pikantna i ze na poczatku wychodza inne smaki. Na przyklad kwasek od trawy cytrynowej.
      Kolacja bedzie ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Connecting dots - wpis gościnny o meblach

Kiedy byłam dzieckiem bardzo lubiłam konkrenty rodzaj łamigłówki dla dzieci – łączenie ponumerowanych kropeczek, z których powstawały kształty. Takie łamigłówki były na przykład w weekendowym Głosie Szczecińskim. Z kolei w początkowej fazie nauki matematyki najbardziej lubiłam zbiory i części wspólne. I tak mi jakoś zostało – lubię łączyć ze soba fakty, lubię doszukiwać się pokrewieństw i owych części wspólnych – wspólnych przeżyć, historii, pochodzenia. Wierzę też w znaki. Nie, nie drogowe, raczej takie wskazówki od losu. Tym przydługim wstępem wprowadzam Was w kontekst tego wpisu. To naprawdę będzie o meblach. I o częściach wspólnych też.

Raport z kolonii zamorskich - odc.1

Wiem, wiem, trochę pojechałem ostatnim razem. Opowiadania mi pisać, nie blog. Na przyszłość postaram się zdecydowanie bardziej kondensować posty. Poza tym, biję się w pierś lekuchno na znak skruchy. Dostrzegłem w tym moim ostatnim pisaniu delikatniusieńką i ledwie dostrzegalną chęć zabłyśnięcia. No ale ja to już jestem taki malutki pozerek, co to lubi czasem pobłyszczeć.