Miesiąc, kiedy ponownie zstąpił ja do
singapurskiego raju po dwumiesięcznym z nim rozbracie. Doniosła chwila opuszczania
najbardziej odjazdowego z odjazdowych lotnisk, gdy ostatnie drzwi przede mną były
się rozwarły umożliwiając kontakt nieograniczony z lepką, ciepłą, wilgotną mazią
wiszącą w powietrzu, sprawiła, iż poczułem się jak wybraniec. Nie zabłądziłem. To
niewątpliwie Singapur. Wątpliwości mnie wszelkie opuściły jak Misia ujrzałem radośnie
podskakującego na mój widok za szklaną ścianką, co to separuje tych, którzy już
są w rzeczonym raju, od tych, którzy zaszczytu tego być może za chwilę
dostąpią.
Pora wykopów na polach nastała, sezon
grzewczy za pasem. Drogowcy ani chybi, zaczaili się w okopach wyczekując zimy.
Mimo okoliczności wczesno jesiennych, ja okres letni powspominać zamierzam
jeszcze. Z dystansem i perspektywą kilku tygodni, bowiem wizyta w kraju ojców po
dwuletniej nieobecności, pozostawiła wiele spostrzeżeń. Mniej lub
bardziej interesujących, lecz które jako niespełniony socjolog chciałbym wyciągnąć
na światło dzienne i czasem nieco podrwić.
Jak każda historia, także i ta musi mieć
swój początek.
Zaczął Miś gdzieś w styczniu nieśmiałym pytaniem
„a może byśmy w czerwcu do Polski
polecieli?”. Do pomysłu się nie zapaliłem, chociaż sam nie potrafię wskazać
konkretnej przyczyny. Kozetka, monolog, specjalista. Zestaw który mógłby pomóc wydobyć
z mej głębi ukryte lęki i obawy. Zatem jechać nie chciałem, mimo usilnych
nalegań Misia. Powracał temat jak bumerang co kilka tygodni, ale koniec naszych
rozmów niezmiennie pozostawał taki sam „chcesz
to jedź”.
Przyszedł maj, z majem matury. Miś
przypuścił kolejny atak. Pierwsze primo, „pojedziesz,
będziesz mógł oglądać Mistrzostwa Świata w dogodniejszych porach”.
Poczochrał ja się po głowie i zadumał nad mądrością Misiową. Po drugie primo, „pójdziesz do dentysty”. Przyznać Misiowi
trzeba, strzelił Miś skutecznie i z grubej rury. Od chwili kiedy „moja” Pani doktor na prośbę –
wręcz żądanie – raczy mnie każdą dostępną szprycą uśmierzając ból, z dentystą
jestem za pan brat. O ząbki dbam jak leśniczy o strzelbę. Co pół roku karnie
melduje się na przeglądy paszczy. Niestety Singapur zamęt w uzębienie me
wprowadził. Dwa kły wymagające uzupełnienia! Coraz większy lęk to we mnie
wzmagało, połączony z napadami stresogennej paniki. Obawa, że nadejdzie noc gdy
ból wyrwie mnie ze snu potężniała z każdym dniem.
Ciekawskim i złośliwym donoszę, Singapur
opiekę stomatologiczną posiada. Jest ona tutaj obecna, lecz wystawiane rachunki
zwykle ból – tym razem głowy – potęgują. Powstał swego czasu w komórkach mych
szarych plan, by w celu reperacji, udać się do Tajlandii. Tamtejsze kliniki
stomatologiczne wyspecjalizowane w klyencie zachodnim, bowiem świadome
turystyki medycznej w regionie. Personel – często z Europy, Australii
pochodzący - kwalifikacje wysokie w dłoni dzierży. Więcej aniżeli konia podkuć
potrafi i wysoki poziom usług świadczy. Cenowo zaś owe kliniki przystępnością
kuszą. Nie mniej, pomysł w poczekalni pozostał z racji sytuacji politycznej,
rozruchów i zamknięcia tajskich lotnisk. Argument z dentystą okazał się być
więc przełomowym. Zaczęliśmy szukać biletu i na początku czerwca wylądowaliśmy
na (szczecińskim) lotnisku Tegel.
Godzina 8.30. Piątkowy poranek. Wysokość
słupka rtęci mierzona na zewnątrz – 15-cie stopni. Dziwne momenty zapadają
człowiekowi w pamięć. Dla mnie bezcenne było pierwsze wyjście z holu lotniska.
Przyjemne delikatne słońce, do którego można wystawić ryło bez obawy poparzenia
lub udaru. Świeże, rześkie, poranne - choć jeszcze nie letnie - powietrze,
które sprawia przyjemność i nie zalewa potem. Za wszystko inne możesz zapłacić
kartą. Trwaliśmy tak z Misiem z 40 minut – z przerwą na porannego wursta - rozkoszując
się chwilą. Po czterdziestu minutach odebrała nas koleżanka Małgorzata, po tym
jak odwiedziła wszystkie możliwe lotniska w Berlinie. Mimo, że w drodze
pokłóciła się z GPS-em, że musiała z samego rana dymać na lotnisko po dwóję
sierot, okazała widoczne oznaki radości na nasz widok. Koleżanka Małgorzata odtransportowała
nas swoim kombiakiem w dieslu (chyba turbo?) do samiutkiego Szczecina. I tyle
faktów, pora na raport ze szczecińskich plaż.
Nim przyjazd nasz doszedł do skutku,
donosiły nam źródła niezależne, że brudno, że przygnębiająco, itd. Mimo
sympatii, mimo sentymentu z przykrością przyznaje, że z prawdą to zgodne. Szczecin
popadł w nicość niczym zalany w bursztynie. Żadna siła dotąd nie może go z tego
wydobyć. Szczecin jest brudny i wydaje się być nieustannie przykryty pierzynką
kurzu. Osiadł on na wszystkim w mieście, łącznie z ludźmi poruszającymi się
ulicami. Straszą smutne i zmęczone twarze. Dominuje szarość. Koszmar – wydawało
mi się miniony – to męskie kamizelki fotograficzno-wędkarskie. Ale co mam
powiedzieć, skoro taką samą odkryłem w szafie u tatusia? Szczecin sprawia
wrażenie miasta ludzi mocno zaawansowanych wiekiem, lub nastolatków z ogolonymi
glacami. Ulice są wyludnione jak w czasie westernowego pojedynku. Tylko wiatr
hula.
W mieście królują dwa okazałe centra
handlowe. A co to Szczecin gorszy od innych? Jedno brzydsze od drugiego. Oba w
równym stopniu dobijają miasto, tworząc ludzką pustynię na ulicach. Gdyby nie
błąkający się turyści, Szczecin wyglądałby na niezamieszkany. Smutno się na to patrzy. Bryndza
i marazm. Trochę jak w polskim filmie. Nic się nie dzieje. Nuda.
Poklikam dla odmiany teraz na przyjemnie,
bo mimo wszystko, w Szczecinie miło spędziliśmy czas.
Więc i Miś, i ja spotkaliśmy się z rodzicami.
I Miś, i ja spotkaliśmy się z rodzeństwem starszym. Spotkalibyśmy się
niewątpliwie również z rodzeństwem młodszym, gdybyśmy je tylko posiadali.
Odbyliśmy oboje wizyty u „swoich”
dentystek. „Moja” pani doktor nareperowała mnie wszystko. Kły jak nówki
sztuczki. Kąsać z całą mocą mogę ponownie. Spotkaliśmy się z wieloma znajomymi.
Z tymi, z którymi się nie spotkaliśmy znaczy, że lubimy ich mniej lub nie lubimy wcale. Proszę tego nie brać zbyt
do siebie. Pewnie najzwyczajniej zabrakło nam czasu.
Odwiedzałem też regularnie cukiernię „Sowy”,
gdzie zachwycałem się ciastem z agrestem i czerwoną porzeczką. Mniamniucha. Ale
ja to już jestem taki ciastowy stwór.
Odpękawszy swoje w Szczecinie, w końfortowych
warunkach, pomknęliśmy autostradą – najsam wpierw drogą ekspresową S3 – wprost
do samiuśkiej stolycy. Mucha nie siada. Jak by nas tak czas nie gonił,
pojeździli byśmy sobie kilka razy, tam i z powrotem. Na zapas. Taka rzadko spotykana
w Polsce frajda. Kulać się po równej drodze.
Warszawa, jak to Warszawa. Wiadoma rzecz,
stolyca. Trynd goni trynd. Warszawa brodą i hipsterem stoi. Kto nie ma brody,
ten kiep. Ponadto dres wszedł na warszawskie salony. Nie ważne, że wygląda jak
schodzone kalesony, bądź pidżama po trzech tygodniach. Dres musi być! Siła
marketingu. Ohydny, aseksualny, beznadziejny. Dres, na widok którego jeszcze
przed rokiem mielibyśmy odruchy wymiotne, w tym już jest OK.
Warszawa jest doskonale „zbalansowana”. Sportowy
trzewik marki N-Balance rządzi stołecznym trotuarem. N-Balance w tym sezonie
jedynie słusznym obuwiem sportowym jest. Rzecz się ma podobnie z kaloszami. Tu
mnie się pewnie joby posypią na głowę, bowiem część znanych mi dupeniek kalosza
w swych zasobach obuwniczych posiada. Mniemam, że i dupeńka pod tytułem moja
siostra w kalosza wyposażona. Ale co tam. Daleko jest. Po głowie nie dostanę, a
telefonare zawsze mogę odłożyć. Wracając do kalosza, uznać i zaakceptować
należy jego awans społeczny. Jeszcze do niedawna głównie na roli tyrał. Dzisiaj
zaś śmiało i odważnie do miast rusza. Historia koło zatacza. Kolejny raz małorolni
bramy stolycy szturmują. I to skutecznie. Niech no tylko słońce nad warszawskim
niebem się skryje, żadna szmulka nie wydaje się być zaskoczona. Odpalenie
wyjściowej pary gumiaków zajmuje chwilę. Miasto zaczyna roić się od gumowego
obuwia stylowego inaczej.
W dobrym tonie obecnie, jest fajczyć – koniecznie
w sposób widoczny – elektrycznego sztubla. Nie wiem, czy coś mnie ominęło, czy
padło ogólno narodowe hasło wszyscy do papierosów, ale odnoszę wrażenie, że nawet
ci, którzy fajury zwykle w pogardzie mieli, obecnie ciągną z siłą lokomotywy. Szaleństwo.
Taka to nasza stolyca.
Szanujący się warszawski człowiek nie jada
w byle miejscach. Nie wpada do byle dziurki z kawą tylko po to, by się jej napić.
Odpowiedni poziom zapewniają jedynie miejsca KULTOWE, czasem OLD-SCHOOL-owe. Dopuszczalne
są jeszcze KLIMATYCZNE. Tylko tam wypada jeść. Inne miejsca nie mają racji
bytu.
Warszawski człowiek stylowy w okazałej swej
większości - niestety dla niego - nie nabył fortuny drogą spadku, posiadaczem
ziemskim zwykle również nie jest, jak także właścicielem pól naftowych. I tu rodzi się kłopot, ponieważ „bywanie”
niesie za sobą spore wydatki. Musi się więc nieźle napocić, by sprawiać dobre
wrażenie. Żongluje zatem kartami i z trwogą kontroluje, czy aby w zbytni debet
nie wpada. Warszawskie życie kosztuje. Biorąc pod uwagę warszawski poziom cen,
co robi…? Z barów mlecznych czyni miejsca kultowe i old school-owe. Teraz bez
zahamowań może wtranżalać mielonego z ziemniaczkami i pozować w dodatku na
stylowego.
Tu sprawiedliwość oddać muszę i
solidaryzować się z człowiekiem stylowym. I mnie zdarzyło się zostać
oszołomionym wysokością rachunku podczas warszawskiej bytności.
Razu pewnego umówiony byłem dość wcześnie. By
uniknąć korków „Puławskich”, skoro świt i z przytupem ruszyłem spod domu. Tak
sprawnie mi to poszło, że na Saskiej mogłem podbić kartę już o 7.40. Ponad pół
godziny mi w zanadrzu zostało, dlatego postanowiłem nagrodzić swoją przebiegłość
i zajechać na Francuską, by tam wesprzeć się śniadaniem. Jajówka z dwóch jajek,
grzaneczka z pieczywa tostowego, 250 ml wody niegazowanej, kawa na wynos oraz
szwedzkie ciasteczko z rodzynkami. 28 zł!!! Loki mnie się wyprostowały, oczy żem wyczeszczył
na dziewczynę z drugiej strony kontuaru - Ile
?! A ja durny naoglądałem się seriali w TVN i myślałem, że każdy sobie tak
przychodzi i co dzień kawkę w knajpce wali. Warszawa powala poziomem cen.
Singapur, miejsce szczęśliwości wszelakiej, miasto horrendalnych cen, przyzwoitą
kawę, w miejscu niezgorszym za 3/4 warszawskiej ceny mnie oferuje.
Innym razem, wyrzucony przez Misia z
małżeńskiego łoża wcześniej aniżeli bym chciał, musiałem udać się w godzinach
wczesno porannych na zakupy tzw. śniadaniowe. Pięć dyszek w portfelu – myślę
naiwnie – na zakupki wystarczy.
Co tam będę dymał do bańko mata.
Pojechałem do zieleniaka – truskaweczki, czeresienki, pomidorki, ogóreczki
świeże, ogóreczki małosolne, bobik, malinki. Pani mnie sześć dyszek krzyczy.
Skrobałem, skrobałem w portfelu, wyskrobałem 58 zł i ani zeta więcej. Zrobił ja
maślane oczy, pani popatrzyła, najwidoczniej uznała, że na oszusta nie wyglądam
– Dowiezie pan później. W drodze
powrotnej Piotr i Paweł. Tu się już plastikiem ratowałem. Wędlinka, pieczywo,
świeży soczek marchwiowy, kawałek ciasta, woda i cztery dyszki. Do domu
wracałem lżejszy o stówkę. Najciekawsze, że koło południa większość z tego co
przywiozłem zostało już zjedzone. Jezu ludzie, klękajcie narody. No bez
drukarni ani rusz. I jak tu żyć Panie Premierze?
Co jeszcze rzuciło nam się na gały. Pełne
zacięcia twarze rodaków i usta zaciśnięte na kreskę. Poza tym wszechobecne
chamstwo, cwaniactwo. Ogromne pokłady agresji w ludziach, którzy nie potrafią
ze sobą rozmawiać. Wieczne szczekanie na siebie. Prośby o zmianę zachowania są
odbierane bardzo personalnie. Ludzie nakręcają się we własnej złości.
Historyjek z życia ciąg dalszy. Wjeżdżam autkiem
na myjkę w Warszawie. Samochód wprawdzie z wypożyczalni, ale fason obowiązuje.
Co będę brudnym po stolicy śmigał? Pomyślą se na dzielni, że fleja. Jestem na
tej myjni, pakuje się w linii prostej do odkurzacza. Dopiero gdym motor wygasił
podejrzenie we mnie zakiełkowało. Na co
ten sznurek aut po drugiej stronie wyczekuje? Zerkam przez ramię, leci
facet w ciąży. Oponka pokaźna, oczy wytrzeszczone, twarz czerwona ze złości, na
skroni pot. Oho - myślę sobie – będzie lać. Było to podejrzewam chyba
najszybciej przebyte 10 metrów pana w ciąży od czasów szkolnych. Elektrykie w
aucie mam, w zasadzie miałem, opuszczam więc szybkie. A pan to nie widzi, że kolejka… ? - wysyczał pan przez zęby. Wszyscy tu czekamy – syczy dalej pan.
Trzeba mu oddać szacun, bo w zdaniu drugim stanął w obronie interesów ogółu
wyczekujących. Teraz już widzę –
odpowiadam grzecznie i z uśmiechem, co chyba dodatkowo drażni pana. Już wyjeżdżam i staję w kolejce. Tylko po co
się tak denerwować? Można przecież grzecznie zwrócić uwagę – dodaję. Pan na
odchodnym i chyba mimo wszystko niezadowolony, że nie napotkał ni jakiego oporu
rzuca przez zęby – przecież powiedziałem
grzecznie.
Historia numer dwa. Tym razem Szczecin, by
było po równo. Krążę bezskutecznie od 15-tu minut w poszukiwaniu miejsca
parkingowego. W końcu jest! Z miną zwycięzcy podjeżdżam, parkuję, lecz coś mnie
gniecie. Chwilunia na proces myślowy i już wiem. No tak, stoję praktycznie na
przejściu dla pieszych. Co się więc dziwić cymbale, że i miejsce takie
nieobstawione było. Jak na złość, na pasach pojawili się ludzie, by więc ich
nie rozjechać muszę tak stać jak kołek i czekać, aż zejdą z tych pasów.
Oczywiście, znalazł się pan, którego gorliwości w żaden sposób nie potępiam, a
jedynie metody działania. Pan wali mnie w okienko niczym ułan, tylko dwa razy
mocniej. Minę ma przy tym skwaszoną jakby kilogram cytryn wrąbał. O elektryce w
aucie pisałem, więc opuszczam szybkie i tu wchodzi pan na scenę. Scenariusz
podobny. Zaciśnięte usta, w oczach błyski i mina mówiąca – ale gościowi
dokopię. Tu jest przejście dla pieszych
– syczy pan – tu nie wolno parkować.
Uwaga jak najbardziej słuszna, ale skąd w panu takie pokłady złości? Tak, wiem. Przepraszam. Już odjeżdżam. Wie pan z Krakowa jestem – łgam
powołując się na krakowskie tablice auta. Nie
znam za dobrze miasta. Tylko po co ta złość? Pan odchodzi pozostawiając
mnie bez odpowiedzi, chyba również lekko zawiedziony moją uległością.
Scenka rodzajowa numer trzy. Wychodzę
biegać. Botki dzierżę w dłoni. Siadam na schodach, zakładam na korytarzu, bo zasyfione
po ostatnim bieganiu w lesie. Z mieszkania obok wychodzi sąsiadka. Patrzy na
mnie jak na kupę i nie mówiąc słowa zamyka drzwi. Dzień dobry – mówię. Pani odwraca się zaskoczona jakbym przemówił w
staro hebrajskim. Dzień dobry –
odpowiada z miną jakby moje „dzień dobry” przerwało jej trans myślowy mający
skutkować wynalezieniem lekarstwa na raka. Strasznie trudno wydobyć od ludzi
zwykłe, zwyczajowe „Dzień Dobry”.
To mnie żona szkaluje jakoby bym był
socjopatą i mizantropem. Cokolwiek to znaczy. Otwarty może nie jestem. Zbytnio
rozmowny również. Takie to cechy mojego modelu. Mistrzem pierwszego kontaktu
także bym się nie nazwał. „Dzień dobry” mówię jednak wszystkim. Nie zaciskam
szczeny, zdarza mi się zagadać do ludzi na ulicy. Pamiętamy więc kochani,
mówimy „Dzień Dobry” i więcej uprzejmości na co dzień.
A tymczasem na warszawskich ulicach… rowery.
Jakże by mogło tego rowera zbraknąć w raporcie. Rowery miejskie zostawię w
spokoju raczej. Tymi z założenia, jak skumałem porusza się hołota, studenciaki i
podobna zgraja. Raczej nikt stylowy i warty uwagi. Za to rower tzw. holender
jest w Warszawie jak najbardziej na miejscu. W Warszawie na rowerach się jeździ.
Niech nikt sobie nie myśli. Przecież stolyca to prawie drugi Berlin, trzeci
Londyn i Bóg wie który Amsterdam. W Warszawie na rowerach się jeździ pod warunkiem, że jest to rower drogi. Przez trzy
lata pobytu w Uuuutrechcie, w życiu nie widziałem tylu galantnych, wypasionych
i wypucowanych rowerów. Zdziwiłby się niejeden, na czym społeczeństwo dutchowskie
pomyka. W stolicy przepięknej bardzo modne jest powoływanie się na rowerową
kulturę Holandii. Jeździ się zatem po chodnikach, bo przecież jadąc ulicą nikt
nie spostrzeże mojego wypasionego „holendra”. Szeregi pieszych użytkowników
chodnika są terroryzowane, podobnie jak jeszcze do niedawna kierujący autami
terroryzowali rowerzystów. Chętnie przywoływane są holenderskie standardy, lecz
nikt jakoś nie dostrzega, że tam pieszy i rowerzysta potrafią żyć w symbiozie.
W stolicy nie! Ktoś musi być ważniejszy. Wielokrotnie miałem chęć - niczym Euzebiusz
- wylutować fangę w nos stylowemu
posiadaczowi holendra, który obdzwaniał mnie za plecami.
Kurs galopkiem pędzę na Saską Kępę, by tam
jeszcze popastwić się nad stolycą.
Od kiedym w Warszawie żem stanął obozem, a
będzie to wstecz lat sporo, zapałał ja uwielbieniem do ulicy Francuskiej,
Paryskiej i przyległych uliczek. Jako, że uwielbienie z Misiem dzieliłem,
często szlajaliśmy się po tychże uliczkach, zahaczając o niemodny jeszcze
wówczas Skaryszak. Smuciła nas
gastronomiczna pustynia tych miejsc i bezruch. Chcieliśmy by Francuska ożyła. I
oto Michel Platini nieświadomy konsekwencji wygrzebania karteczki z napisem POLAND
i UKRAINE wprawił machinę w ruch. Tworzyły się knajpki w tempie ekspresowym,
powstawały nowe miejsca gdzie można tyłek posadzić. Proceder przybierał na sile
wraz ze zbliżającym się Euro 2012. Wszak Stedium Narodowy tuż za winklem. Euro
się skończyło, knajpki w większości przetrwały. Ucieszyłem się, że Francuska
tętni życiem. Zapomniałem jednak, że stolyca to nie byle jakie miejsce. Tu nie
może być normalnie, prosto, bez zadęcia. Tu nie ma miejsca na zwykłe dziurki.
Wymóg absolutny – ma być modnie i oryginalnie. Gniazdo na Francuskiej wije
warszawska pseudo bohema. Ktoś mógłby powiedzieć - ona tu była od zawsze. Nie,
ta obecna ma trochę odmienny sznyt. Przynależność do grupy gwarantuje dwa numery
za duże ubranie, dobrze jeśli z wieloma elementami zwisającymi, czasowy zanik
czynności mycia głowy, mina wyrażająca pogardę do otaczającego świata. Ponadto
widuje się również na Francuskiej yntelektualystów – obowiązkowe okulary w
grubych, rogowych oprawkach, Mac. Kolejne miejsca zajmują ludzie znani, ludzie
nie znani, lecz chcący być znani, oraz pozostałości warszawskiej elyty.
Aby
obecność dostrzeżoną została, sugerowany jest głośny rechot, ogólne zewnętrzne
oznaki radości, zadowolenia, spełnienia, sukcesu. Generalnie wymagany look ze
zdjęcia na zapomnianej „Naszej Klasie”. Pełen sukces. Elementem koniecznym jest
przygotowanie i wypracowanie krótkiego zestawu gestów człowieka na luzie. Na
Francuskiej trzeba zachować klasę. Nie ma miejsca na przypadkowe rozpięcie
guzika. Każdy gest musi być dokładnie przemyślany i wystudiowany. Byle
założenie nogi na nogę może okazać się błędem i wypchnąć poza nawias ludzi
radosnych, zadowolonych, zrealizowanych i swobodnych. Z tym nie można igrać. O
tym się będzie później mówiło w całej Warszawie.
Gdybym miał wspomnieć o czymś jeszcze, to
chyba o zaskakująco dużej liczbie turystów zagranicznych okupujących Warszawę.
To rzecz pozytywna. Tak mi się zdaje. Znowu bym podejrzenia skierował w stronę
nieszczęsnej kartki Platiniego. Sądzę, że to następstwa kopanej imprezy. Cywilizowany
człowiek zachodu odkrył dzięki temu, że mrozy w Polsce czasem odpuszczają, a
biały niedźwiedź bardziej na wschodzie grasuje. Granica „dzikości” przesunęła
zdaje się dalej na wschód. Stąd też w Warszawie na niespotykaną dotąd skalę
rozbrzmiewa język hiszpański, francuski, niemiecki, włoski, (niestety)
rosyjski. Nawet zimny Skandynaw fatyguje się do naszej stolicy w celu innym
aniżeli utopienia w morzu gorzały. Nie sposób nie dostrzec obecności niestrudzonych
globtroterów z Japonii. Tłumnie jak na dzielącą nas odległość, przybywają w
poszukiwaniu Chopina. Może przyszedł czas by im wyjaśnić, że będzie dobre kilka
lat jak Frycek na śmierć nie żyje?
Rzecz na koniec i ostatnia (czy to
pleonazm?) spostrzeżeń niespełnionego socjologa. Myśl na mnie zeszła gdym tak
siedział niedzielnym zmierzchem w okolicach barbakanu. Wieczór przepiękny, naprzeciw
położonej mnie ławce wymienia się doustnie drobnoustrojami para nastoletnich
azjatów. I on, i ona, piękną, czystą polszczyzną władali. Oto doszliśmy do
momentu, kiedy wietnamskie dzieci – pokolenia lat wczesno dziewięćdziesiątych –
mylnie branych za Chińczyków, kończą polskie szkoły, osadzają się w
społeczeństwie, stając jego częścią. To wciąż dziwny widok, azjata mówiący po
polsku, ale uważam, fajnie, że społeczeństwo nam się z wolna miksuje.
Mój pobyt pierwotnie miał trwać pięć
tygodni. Trwał dwa miesiące. Miś wyleciał po trzech tygodniach. Ja zostałem, by
doglądać remontu mieszkania i końcowego jego przekazania agencji nieruchomości.
Spakować też nasz dobytek w kartony musiałem.
Razem spędziliśmy w Polsce trzy tygodnie.
Niby dużo, okazało się niewiele. Plany i chęci niestety przerosły nasze
możliwości. Trochę więcej sobie obiecywałem po tym wspólnym pobycie. Więcej
lenistwa i błogiego trawienia czasu. W rzeczywistości okazało się, że repertuar
mamy mocno napięty, a grafik wypełniony co do minuty. Wiele spraw do
uregulowania, wizyty w urzędach.
Fajny czas spędziliśmy w Gdańsku, mimo, że
właścicielka mieszkania, w którym się zatrzymaliśmy, myła okna dopiero w chwili
naszego przyjazdu. Poza tym była bardzo miła i udostępniła nam swoją sypialnię
na czas pobytu. Były długie, leniwe poranki, przeciągające się śniadania,
niespiesznie pita kawa w komplecie z ciastkiem i gazetą. Błąkanie po mieście,
wizyta w Sopocie.
Pobyt w Polsce to był miły czas.
Nieprzypadkowo wybrany termin. Najpiękniejszy okres. Początek lata. Czas
młodych ziemniaków, truskawek, czereśni, ogórków, pomidorów, malin.
Teraz od miesiąca jestem
Singapurze. Ciężko było wracać. Nazajutrz po przybyciu do Singu, siedząc z poranną
kawą na balkonie rozglądałem się myśląc – Co
ja tutaj karwa robię?
Kiedy zbliżał się nasz wyjazd do Polski, Polska
wydawała mi się tak niemożliwie daleka, nierealna, że nawet się nie
ekscytowałem. Dwa miesiące pobytu w Polsce zaczęły natomiast zamazywać obraz
Singapuru. To Singapur stał się bardzo odległy. Do tego stopnia, iż zacząłem
rozważać, czy aby jednak nie dopakować do walizki dodatkowych sweterków, bo
może się przydadzą. W porę jednak przytomniałem. Czubie – myślałem – dwa lata
i ani razu zmuszony warunkami atmosferycznymi nie byłeś do założenia na garba
najcieńszego choćby sweterka, więc po co ci dodatkowe wieźć? Masz już
wystarczającą ilość na miejscu. Obecnie, po kilku tygodniach w
Singapurze, Polska na nowo wydaje mi się odległa i nierzeczywista. Gdzieś w
innym wymiarze. Pierwsze dni były ciężkie. Teraz gdy patrzę na otaczającą mnie
rzeczywistość, pobyt w Polsce się zaciera, a ja mam wrażenie, że nigdy stąd nie
wyjeżdżałem. Człowiek jest jak małpa, jest w stanie przywyknąć do wszystkiego.
Dopisek powstały tuż przed wrzuceniem tekstu:
Ponieważ zaistniały pewne kręgi zainteresowane wywieraniem nacisku, zdecydowałem się wrzucić testowy zestaw zdjęciowy. Na razie jest to testing, testing, a zdjątka zawierają widoczki z miast, które znalazły się na szlaku naszej wizyty. Nie jestem jeszcze wprawnym blogo rejestratorem rzeczywistości, ale postaram się mieć aparat w ciągłej gotowości, by wrzucać więcej zdjęć.
Ponadto chciałbym (opcja sugerowana - wymagam) aby każdy kto wpis zaliczy przeczytawszy go, jak w szkole przy wyczytywaniu obecności, zaznaczył to w opcji "komentarz" - jestem, obecny, przeczytałem itd., itp. Brak reakcji w komentarzach powoduje, że się zapadam w sobie i jest mi smutno. Opcję komentowania zmieniłem na prostszą i ogólnie dostępną. Chyba, że ktoś mnie będzie szkalował. To tyle ja. Autor opowieści.
Berlin (nie widać?!)
Szczecin
Gdańsk
Warszawa
Male te zdjecia :)
OdpowiedzUsuńI podejrzewam, ze publike interesuja bardziej zdjecia z Singapuru.
Zona Autora
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńPotwierdzam obecność, bardzo miło się czyta. Obszerność wpisu sugeruje, że były to dwa dłuuugie miesiące.
OdpowiedzUsuńPyskować nie zamierzam, bo widzę, iż Nać została zbanaowana za tendencyjne komentarze.
Ten anonim to ja: Dorota. Zapomniałam się podpisać.
OdpowiedzUsuńDorota
Wilku! nareszcie się przełamałeś! Gratulacje!!! :) Ciekawe te Twoje spostrzezenia z PL, ja rzadko w W-wie, jesli juz to szybko i na boki się nie rozglądam... Trzymam kciuki! I będę czytać, nie tylko to o Singapurze ;-)
OdpowiedzUsuńEla GJ
No.. Panie Autorze.... nie stępił Pan zatem ostrych kiełków w Polsce i dobrze... czekamy na następne jakże trafne spostrzeżenia.
OdpowiedzUsuńJ
Przeczytałem. Dawaj dalej. Nie wiem, może to 44 lat okupacji przez ZSRR zostawiło w nas (sorry za uogólnianie) takie kwaśne nastawienie do życia?
OdpowiedzUsuńRowery - Ha Ha Ha! :) nic dodać, nic ująć. Może jednak dodać - dlaczego nie ma ścieżek dla rowerów??? Ok, są ale w śladowych ilościach. Może kiedyś...
Ścieżki rowerowe, ścieżkami. Nie ma, to nie ma. Można mimo wszystko starać się żyć i korzystać z tych samych chodników, dróg nie wywierając presji, ciśnienia na innych użytkownikach tylko dlatego, że jest nas dużo i więcej. Można żyć jeden obok drugiego, a nie jeden ponad drugim.
UsuńCo prawda, to prawda.
Usuń