Przejdź do głównej zawartości

Raport z kolonii zamorskich - odc.2 - Kolacja

Nie ukrywam, mam ochotę na częstsze stukanie w klawiaturkę aniżeli raz w tygodniu. Wyrobić mi się jednak ciężko. Obawy o niedobór tematów, które gdzieś na początku mną targały, uleciały. Z sensem lub nie, mógłbym stukać dzień po dniu, lecz brak mi dostatecznej ilości jednostek czasowych. Są tacy, co pewnie ostro się nad tym głowią. Ptak ze mnie niebieski, co to tyrkę od dawna omija z daleka i czego jak czego, ale czasu powinienem posiadać w nadmiarze. Otóż, nie bardzo.
Na przekór temu, wojnę wydać postanowiłem, żelaznej dotychczas regule zakładającej jeden wpis tygodniowo. Czy będzie to kontynuowana w przyszłości świecka tradycja, czy tylko jednorazowy strzał, historia wojen rozstrzygnie?

Sobotni wieczór spędziliśmy na wizycie towarzyskiej. Para naszych znajomych – Jolly i Shiveti - uznała, że warto ugościć nas kolacją. Zaproszenie oczywiście przyjeliśmy ochoczo. Primo pierwsze, Jolly i Shiveti są przez nas lubiani. Primo drugie, kolacja u nich zwiastowała debeściackie jedzenie. Primo trzecie, wyżerka była darmowa. Dodam, oboje pochodzą z Indii.
Jolly wraz z Nati pracują w jednej korporacji na chwałę chińskiego kapitalisty. Styczność służbową mają przy tym raczej znikomą. Oboje zasuwają przy innych projektach. Chyba wyłuszczyłem wszystko klarownie, nie kopnąwszy się nigdzie po drodze w zawiłościach, jednocześnie nie nudząc.
Shiveti, poza tym, że jest żoną Joll-ego, jest również bardzo miła, sympatyczna (Jolly również) i bardzo ładna (Jolly nie). Głos zaś ma tak cieniutki jak calineczka.
Oboje poznałem mniej więcej przed rokiem, kiedy Jolly wpadł na pomysł zorganizowania niewielkiej imprezki. Był alkohol, była hinduska muzyka, były tańce. Parę kroków złapałem, do reszty wprowadziłem nieco innowacyjności, łącząc disco India z elementami polki. Impreza się udała, Jolly test zaliczył. Ułańską fantazję posiada, na polskiej wsi chłop by się na posadzie utrzymał.
Jolly to osoba mocno wierzącą. Rygorystycznie przestrzega zasad swej wiary. Wtorek i Czwartek są dniami postu. Nie jada wtedy mięsa, ani jajek, przechodząc na dietę wegetariańską, dlatego kiedy planujemy wspólne kolacje, musimy to uwzględniać.

Na kolację zostaliśmy zaproszeni tylko my. To wyróżnienie. Jak to mamy w zwyczaju, spóźniliśmy się nieco, lecz ramy przyzwoitości zachowaliśmy. Zamiast o 19.30, zakołataliśmy do bram o 19.45. To prawie nie spóźnienie.

Początkowo czuliśmy się nieco zażenowani i nieswojo. Mimo, że znamy się – można powiedzieć – dość nieźle i nie było to nasze pierwsze spotkanie, byliśmy obsługiwani nawet nie z uprzejmością, ale wręcz usłużnością. Taki model wyrażania szacunku dla gości i trzeba to zaakceptować. Insza kultura.
Po tym jak my łykli z Jolly-m po szklaneczce łyskacza, rozpoczęła się część właściwa. Kolację przygotowywał głównie Jolly, ale i Shiveti – jak to my kibole mówimy – ostro chodziła po skrzydle, udzielając się w kuchni. Oboje są w trakcie wyczekiwania potomstwa, a Shiveti jest na etapie ciężarowym. W tychże okolicznościach przyrody, bardzo do serca wziął sobie Jolly wyręczanie Shiveti w czym tylko może. 
Kolację rozpoczynał zestaw przegryzek, pod tytułem hinduskie ciasteczka z dużą ilością przypraw i równie bogato przyprawione coś chipsopodobnego. Jako bloger niewprawny, nazw nie zapamiętałem, lecz zapewne Miś – umysł rejestrujący najdrobniejsze detale – spamiętał wszystko, łącznie z mieszanką przypraw w ciasteczkach.
Część główną preparowaną rękoma Jolly-ego tworzył  – fantastyczny kurczak curry i nie ustępujący mu dall z dużą ilością fasoli. Do zestawu dołączyły  - słów zachwytu brakuje – krojone ziemniaki z przyprawami i groszkiem. To dzieło Shiveti. Pyszota, no mówię wam, pyszota. Do tego ryż, chapati warzywa w postaci ogórka i pomidorów. Wszystko w ilościach nie kończących się i nie do przejedzenia.

Jak na ludzi kulturalnych i w świecie bywałych, podczas posiłku uprawialiśmy ciężką sztukę konwersacji. Poznaliśmy min. historię pierwszej randki Jooll-ego i Shiveti. Dowiedzieliśmy się, że ich małżeństwo nie należy do aranżowanych. 
Jolly dostrzegł Shiveti w świątyni. Od tego momentu zawróciła mu w głowie. Oczekiwała w kolejce do mężczyzny, który posiadł zdolność przepowiadania przyszłości (?). Mężczyzna poza tym, iż posiada fantastyczną moc, okazał się być kuzynem Shiveti. To do niego zwrócił się Jolly z prośbą o zaaranżowanie pierwszego spotkania i przedstawienia go Shiveti. Zatem można powiedzieć, normalne standardy cywilizowanego świata.
Rodzina Joll-ego - wyjaśnił nam - jest dość liberalna przykładając miarę stosunków panujących w Indiach. Dopuszcza kandydatów na mężów, żony osoby spoza Pendżabu, czyli tam skąd pochodzi Jolly. Jedna z jego sióstr wybrała na męża chrześcijanina, inna muzułmanina. Małżeństwo jeszcze innej zostało jednak zaaranżowane. Rodzina postanowiła poszukać absztyfikanta poprzez anons prasowy. Każdy z kandydatów odbywał rozmowę kwalifikacyjną przed komisją w składzie Jolly, jego bracia oraz rodzice. Kilku odpadło w przedbiegach. Zbyt dużo uwagi poświęcali sprawie posagu. Bo posag – wyjaśniał Jolly – jest czymś oczywistym i wiadomo, że będzie. Jeśli jednak młodzieniec już na wstępie zbyt mocno oczekuje zapewnienia i dopytuje się o jego wysokość, to nie jest to dobra wróżba na przyszłość. Kiedy sito eliminacji pozostawiło na placu boju już tylko jednego kandydata, rodzina mogła przystąpić do organizacji spotkania face to face. Odbyło się w hotelowej restauracji, gdzie młodzi mogli się poznać i zadać sobie pierwsze pytania. Wszystko z odległości kilku stoliko-metrów nadzorował Jolly surowym okiem brata, by do czegoś niestosownego dojść nie mogło. Wiemy, że młodzi przypadli sobie do gustu i obecnie tworzą szczęśliwe małżeństwo.   

Kolację dopełniały lody czekoladowe – Haagen Dazs. By o wysługiwanie się imperialistycznym koncernom nie być posądzony, powiem, że lody te nie są moimi ulubionymi i osobiście nie jestem ich zwolennikiem. Bardzo dobrze, że się z kraju naszego ojczystego wynieśli, bo mamy własne, lepsze i tańsze lody. Chcę wszystkich zapewnić, że nie otrzymałem żadnych gratyfikacji finansowych za napisanie dwóch powyższych zdań, ani nie byłem przymuszany do tego siłą. 
Po lodach łykli my z Jolly-m dwie szklaneczki łyskacza - jak tradycja nakazuje - na dwie nóżki, po czym taksówka odtransportowała nas do domu.
Obżarłem sie, brzydko mówiąc, nieprzyzwoicie. Zasnąć później nie mogłem. Co zrobić? Bardzo lubię hinduskie jedzenie. A takie w domowym wykonaniu, to mniamniucha. Przy okazji poznaliśmy kilka ciekawostek z hinduskiego życia obyczajowego.

Na koniec kilka slow tytułem wyjaśnienia. Tekst jest bowiem niespójny czasowo, co wnikliwy czytelnik wyłapie od pierwszego klapsa. Opisane wydarzenia dotyczą soboty 13 września, nie zaś ostatniej. Zamierzałem zmierzyć się z dotychczasową rutyną i zamieścić wpis jeszcze przed weekendem. Niestety, komputer mój, od dawna, stale i systematycznie pogarszał jakość swej pracy, coraz bardziej opornym i powolnym stając. Nadszedł czas, by przekazać go w ręce fachowca – notabene zaznajomionego technika z Nataliowej korporacji – by przeczyścił co trzeba, podrasował nieco, bo mój HaPek będzie kilka lat jak stosownego przeglądu nie przechodził. Wolnym się zrobił jak pociąg relacji Warszawa – Łódź.
Niestety, utraciłem jednocześnie narzędzie pracy. Rozpocząłem pisanie, lecz nie dane mi było ukończyć wpisu w odpowiednim czasie. Dopiero dziś, we wtorek po odzyskaniu swego cacuszka, w pośpiechu i trochę na kolanie doklikowałem ostatnie zdania. Dlatego tekst lekką  niechlujnością i chaotycznością razić może. Musi być tak jak jest, bo lepiej nie będzie. Czasu zbytnio na poprawki nie mam, ponieważ niedługo wyjść muszę. Spotykam się z Jeffem na kawkie – jak to mężczyźni – oraz apple pie. Znów będę udawał, że mówię po angielsku, a Jeff, że rozumie to co do niego mówię.  

I tak już zupełnie na sam koniec. Pragnę podziękować za nieustające zainteresowanie i wszelkie komentarze, które ślecie w ilościach nadliczbowych łącza zapychając. Nie chce się wystukać kilku słów lenie, psia jego w d...pę m...ć????!!! Czytajcie, nie komentujcie, niech Wam będzie. I tak nie przestanę pisać. Cokolwiek byście myśleli i robili. Odbije się to pewnie pod choinką. Bo pamiętajcie, że tylko dobrym ludziom Mikołaj przynosi prezenty. A Wigilia tuż, tuż.


Komentarze

  1. Usiluje sobie przypomniec jak nazywala sie potrawa z ziemniakow, ale nie moge... Aloo costam, bo aloo to ziemniaki.
    Oboje Shiveti i Jolly sa bardzo wierzacy, sa hinduistami. Czasami dziwnie sie ich slucha, z mojego racjonalnego punktu widzenia, ale nie ma to nic wspolnego z ich religia, tylko raczej religia w ogole. Jolly jest wegetarianinem we wtorki i w czwartki, bo wtedy chodzi do swiatyni. Shiveti jest wegetarianka codziennie.
    W ogole im wiecej Hindusow poznajemy, tym wiecej odmian wegetarianizmu sie pojawia: z jajkami lub bez jajek, codziennie lub tylko czasami etc. Do tego bycie wegetarianinem w kraju zdominowanym przez Chinczykow nie jest latwe, poniewaz dla Chinczykow danie z owocami morza to nadal danie wegetarianskie :) Ot, roznice kulturowe.
    A kolacja byla przepyszna!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie dąsaj się Wilku! Masz wpis. Serdeczny! i SŁONECZNY!

    OdpowiedzUsuń
  3. Pisz, pisz wuju. Proust (nie mylić z Prusem) też zaczynał tak nieśmiało, a powstało naście tomów. A Ty już bliski jesteś odkrycia hinduskiej magdalenki. Pozdrawiam.
    Dorota

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak sie nie robi... zglodnialam przed snem ;-) egj

    OdpowiedzUsuń
  5. A wiecie, w tym wpisie to w sumie dobrze, ze nie ma zdjec. Jedzenie hinduskie nie nalezy do najbardziej fotogenicznych.
    Za to Jolly i Shiveti sa bardo fotogeniczni :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Musisz kiedyś zagłębić sie w tajniki kuchńi hinduskiej i napisać coś więcej. Nie wiesz... Jakaś receptura itd.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ale fakt faktem, ze tez zgłodniałem :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Pisz, pisz nie leń sie ;) czekamy na wiecej ;)

    OdpowiedzUsuń
  9. Jestem ciekawa jak smakuje taka domowa kuchnia . Ta ktorej próbowałam przytłaczała mnie zapachami ale domowe zawsze znaczy proste i smaczne wiec moze być delikatniejsze. Super doświadczenie moc doświadczać takich rzeczy bezpośrednio u źrodła ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Food Adventure, Part 1 – wpis gościnny o jedzeniu.

Singapur ma niewiele zalet (tu czytelnicy kręcą głowami z niedowierzaniem), a jedną z nich jest niewątpliwie dostęp to lokalnej kuchni. Przy czym lokalna oznacza niemal całą Azję Południowo-Wschodnią, zatem jedzenie malajskie, indonezyjskie, tajskie, hinduskie, wietnamskie... no i oczywiście singapurskie. Jest w czym wybierać i nasze początki w Singu były jedną wielką wyprawą degustacyjną. W tej chwili wiele lokalnych dań już nam się opatrzyło i z przyjemnością gotujemy w domu bądź chodzimy do „zachodnich” restauracji. Mamy jednak stałe lokalne miejscówki i o jednej z nich będzie dzisiejszy wpis.

Connecting dots - wpis gościnny o meblach

Kiedy byłam dzieckiem bardzo lubiłam konkrenty rodzaj łamigłówki dla dzieci – łączenie ponumerowanych kropeczek, z których powstawały kształty. Takie łamigłówki były na przykład w weekendowym Głosie Szczecińskim. Z kolei w początkowej fazie nauki matematyki najbardziej lubiłam zbiory i części wspólne. I tak mi jakoś zostało – lubię łączyć ze soba fakty, lubię doszukiwać się pokrewieństw i owych części wspólnych – wspólnych przeżyć, historii, pochodzenia. Wierzę też w znaki. Nie, nie drogowe, raczej takie wskazówki od losu. Tym przydługim wstępem wprowadzam Was w kontekst tego wpisu. To naprawdę będzie o meblach. I o częściach wspólnych też.

Raport z kolonii zamorskich - odc.1

Wiem, wiem, trochę pojechałem ostatnim razem. Opowiadania mi pisać, nie blog. Na przyszłość postaram się zdecydowanie bardziej kondensować posty. Poza tym, biję się w pierś lekuchno na znak skruchy. Dostrzegłem w tym moim ostatnim pisaniu delikatniusieńką i ledwie dostrzegalną chęć zabłyśnięcia. No ale ja to już jestem taki malutki pozerek, co to lubi czasem pobłyszczeć.