Witajcie w naszej bajce, gdzie słoń nie zagra na fujarce, tylko ja nieco
posmęcę. Kolacja odpękana, nastała chwila relaksu. Ravioli ze szpinakiem oraz
grzybami układa się w brzuchu, a białe wino pomaga trawić. Natomiast galaretka
malinowa – przywieziona z Polski - z odrobiną pokruszonych herbatników
polanymi Bailey’s-em, jak zwykle świetnie sprawdziła się jako deser. Dziękować
Bogu, że nie zapomniał stworzyć Włochów.
Ostatki
weekendu spędzamy na balkonie. Miś ze swoim tablecikiem, którego testuje od
tygodnia, ja po przeciwpołożnej, z lapkiem. Pora by posklejać literki w słowa i
przesłać cotygodniowy raport.
Na
początek szybkim skokiem przez wydarzenia minionego tygodnia.
Poniedziałek
nuda. Miś pracował z domu. Taki system poniedziałkowej pracy ustawił sobie od
kilku tygodni. Rano poderwaliśmy się z wyrka, wypiliśmy po dwie szklanki
cocktailu i nie zakąszawszy nawet ogórkiem poszliśmy tłuc nasze kilometry. Miś
na rowerze, ja biegnąc. Kilometrów było 17,7. Skąd wiem? Bo Miś bez endomondo
to teraz się nawet po bułki nie rusza. Wtorek, nuda. Nic się nie dzieje. Polski
film. Środa, nuda. Wróć!!! Przywieźli nam dwa kartony wina kupionego w
niedzielę. Tak, zaczęliśmy tu kupować wino na kartony. Poza tym Miś był w kinie
z Tracy na komedii produkcji Tajwańskiej. Nie, to nie oznaki desperacji, lecz
świadomy wybór. Film kaszaniasty podobno jak cholera. W każdym razie Misiowy
licznik projektu kinematograficznego – 40 filmów, 40 tygodni. Czwartek, nuda.
Piątek, nuda. Sobota, Nati skoro świt odbyła – do tradycji już chyba należącą –
poranną rundę rowerem. Kilometrów 18, rzekł Endomondo. Kiedy wróciła, rozpoczęliśmy
- równie tradycyjne - długie i leniwe śniadanie. Goferki z… Po śniadaniu kawa u Chudej dupki i zakupy u Zac-a. Następnie długi spacer i
wizyta w sklepie z roślinami. Po powrocie, zrypani spędzamy - równie
leniwy jak poranek - wieczór na balkonie. Niedziela, spacer nad Bedok
Reservoir. Spedałowane 7,7 km. Znów Endomondo. Maszerowaliśmy tak sobie
hardcorowo w pełnym słońcu, jak wytrawni żołnierze dzielnej Legii
cudzoziemskiej, co to po pustyni bez celu hasają. Po powrocie odsypiam spacerek
na balkonowej leżance. Leniwy wieczór na balkonie. Tyle.
Wielokrotnie
zadawane pytanie „Macie samochód?” stało się przyczynkiem niniejszego tekstu. Odpowiadając, auta
nie posiadamy, ale nie dlatego, że nas nie stać, bo zapewniam, że nas stać. Gdybyśmy
tylko chcieli, to byśmy sobie kupili.
Trudno
mi powiedzieć, bo nie wiem i nie bardzo zorientowany jestem, czy ceny aut w
Singapurze są wyższe, aniżeli średnio w Europie? Spodziewałbym się, że tak,
wnioskując po tym, że wszystko jest tu drogie i droższe. Na szybciora udało mi
się wygrzebać cenę nowego VW Golfa 1.4 TSI o nieznanym wyposażeniu. Jego cena
to 135,000 $ (2,63zl). Dociekliwi mogą sprawdzić.
Podczas
codziennej porannej drogi do pracy, przechwytuje Miś - zwykle na stacji
metra – darmową gazetkę Today.
Gazeta niskich lotów, marnych treści i języka nasyconego propagandą. Nie ustaje
w wyliczaniu sukcesów pędzącego ku boskości premiera, wychwalaniu jego osoby,
oraz głoszeniu wielkości Singapuru. Przeglądając ją, skupiam się głównie na
mailach od czytelników, często pełnych oburzenia, często naiwnych, infantylnych,
przesiąkniętych patosem i zbyt wzniosłym słownictwem. Zwykle są reakcją na
gorące wydarzenia i sytuacje w singapurskim raju. Dla mnie, niespełnionego
socjologa, to metoda na poznawanie singapurskiej rzeczywistości. No, ale o
samochodach miało być.
Ubiegłotygodniowy Today podał zestawienie nowych opłat za
poruszanie się po drogach Singapuru. Artykuł wyrwałem, resztę gazety po
przestudiowaniu, upchnąłem w torbie z makulaturą.
·
Auta do pojemności 1600cc & 97 kW – 65,710 $
·
Auta przekraczającej pojemność 1600cc & 97 kW – 72,990 $
·
Motocykle – 4,354 $
Zatem
do ceny auta należy dodać jeszcze koszt stosownej licencji ważnej pięć lat. Bez
owego glejtu, auto może służyć co najwyżej jako podstawka pod wazonik z
kwiatkami. Ponadto, nie każdemu, np. nam, taki glejt jest pisany. Wymóg, to
status Permanent Residens, o który de facto moglibyśmy się ubiegać.
Auto w
Singapurze jest bardzo ważnym elementem życia. Jest sygnalizatorem pozycji
społecznej. Podobnie zresztą jak w Polsce. Są cztery obowiązujące religie w
Singapurze i dwa bóstwa. Religie pominę, bóstwa to pieniądz i samochód. Ilość
Ferrari, Lamborghini, Maserati, luksusowych Mercedesów, BMW sprawia, że ich
widok powszednieje. Samochód w wielu domach cieszy się statusem domownika. O
samochód się dba, samochód się pielęgnuje. Częsty to obrazek - przed nędznym w
wyglądzie i jakości domem, parkuje kilka luksusowych aut poupychanych jeden
obok drugiego, z maskami prawie w salonie. Miejsca na parcelach wykorzystuje
się maksymalnie przy zabudowie, dlatego na podjazd pozostaje go zwykle niewiele
bądź wcale. Parkingi prostych, bo bardzo mocno dotowanych przez państwo budynków
HDB również zdobią auta drogich marek.
Samochody
w Singapurze posiadają Ci których na to stać, co jest nawet logiczne. I nieco
mniej logiczne, posiadają je również Ci, których na to nie stać, ale chcą
wywierać dobre wrażenie.
Drogie,
czy nie, auto jest nam w obecnych okolicznościach średnio przydatne.
Do
szybkiego przemieszczania służy nam metro, tzw.MRT. Mieszkamy 300 metrów od stacji Kembangan. To kolosalne udogodnienie. Dojście do
stacji zajmuje mniej więcej 10 minut niespiesznego przeszurania nogami. Pamiętać
należy, że my tu co dzień walkę z żywiołem prowadzimy i zbytni pośpiech może
okazać się zgubny. Za nic w świecie nie wolno wsłuchiwać się w rady mistrza
Yody. Należy poruszać się jedynie zacienioną stroną mocy. Ta jasna i
słoneczna może zabić. W cieniu, w cieniu i powolutku. Zieloną linią ze
stacji Kembangan do centrum, to 10-15 minut jazdy. W
zależności na której stacji wysiadam. W Singapurze obecnie jest 4 1/2 linii
metra. Opasają miasto w każdym kierunku. Ponieważ Singapur nie jest zbyt
rozległy, stacje, szczególnie te w centrum usytuowane są dość gęsto. Bywa, że
poszczególne stacje trasą naziemną dzieli odcinek kilkuset metrów. Legendarne
jak zakaz żucia gumy, są bezzałogowe składy wagonów. Metro jest czyste i
nieponiszczone. Do szybkiego przemieszczania się z punktu A do punktu B,
stanowi najlepszy środek transportu.
Od
pewnego czasu, a z większą mocą po naszym powrocie z Polski, Miś częściej stara
się nas przemieszczać wykorzystując do tego celu autobusy. Nie przeczę, ma to
swoje zalety. Podróże autobusami - szczególnie te na długich trasach - niosą w
sobie większy ładunek poznawczo odkrywczy. Ale… przyjechałem z kraju cywilizowanego.
Targały nim wojny, wędrówki ludów, przesiedlenia, powstania. Rządzili różni
dziwacy. Niezmiennie jednak od sytuacji – od zawsze i przed wojny – potrafiłem odnaleźć
się w gąszczu komunikacji autobusowej. Jeździłem ogókami, Berljetami, Ikarusami,
że o Man-ach i Mercedesie nie wspomnę. Pamiętam ogórki przegubowe i z przyczepami. Zawsze
wiedziałem kiedy autobus przyjedzie – inna sprawa czy przyjechał - , gdzie
wsiąść, gdzie wysiąść i powiedzmy za ile minut dojadę do celu. W kraju na
bagnach, w bulgocie uznawanym za język, w mig obcykałem rozkładówkę
poszczególnych tras.
Obecnie
siadam na przestanku jak cielę. Nie mam pojęcia, w który autobus wsiąść, za ile
minut przyjedzie, gdzie powinienem wysiąść i czy aby na pewno siedzę na dobrym
przestanku? No wiedza tajemna. Kiedy jadę z Misiem, to jeszcze to jakoś
wygląda. Siadamy na przestanku, Miś odpala aplikację, która odsyła ją do
kolejnej aplikacji i ta z kolei podaje hasło, które udostępni jej dostęp do
kolejnej, w której otrzyma adres strony gdzie będzie mogła znaleźć godzinę
przyjazdu autobusu. No bo co to do piczy za informacja, że autobus przyjedzie w
ciągu 15min.?
Sam
prawie w ogóle nie poruszam się autobusami. Po dwóch latach pobytu, znam trasę
dwóch linii na odcinkach 5-6 przystanków. Nie mniej, kiedy się już tak
usadowimy w tym autobusie i mkniemy porzucając ścisłe centrum, jazda autobusem
pozwala zobaczyć zupełnie inny Singapur. Zupełnie inny niż ten na folderach.
Przekrój społeczny też zupełnie inny. Bliższy niższym warstwom i biegunowo
różny, aniżeli białe kołnierzyki. W Singapurze poprawnie nazywa się to People who less fortunate.
Ostatnim
wykorzystywanym przez nas mechanicznym środkiem transportu publicznego są
taksówki. Taksówek jest mnóstwo, chociaż wciąż za mało. Stale ich brakuje.
Szczególnie kiedy nad miastem przetaczają się rzęsiste opady deszczu
przypominające wodospad. Wyłapanie wtedy taksówki to jak szóstka w totka.
Taksówki przede wszystkim wyłapuje się na ulicy, w sporadycznych
okolicznościach zamawiając telefonicznie. Zamówienie telefoniczne jest droższe
– 3$ z godzinnym wyprzedzeniem, 8$ z ponad godzinnym (podczas gdy kurs na
lotnisko to 15-17$). Mimo wszystko, są one relatywnie, może nie tanie, ale
niedrogie. To chyba wyższy stopień gradacji od tanie? Z ich usług korzysta się
dużo i powszechnie.
Wszystkie
taksówki skupione są w pięciu, czy sześciu państwowych korporacjach.
Wszechobecna kontrola państwa nad wszystkim, to temat do osobnej pogawędki.
Każda korporacja ma swój kod kolorystyczny. W ramach jednej korporacji
obowiązuje jeden kolor. Nie ma więc eklektyzmu widzianego na polskich ulicach.
Mimo dających się słyszeć utyskiwań ludu singapurskiego, rząd utrzymuje liczbę
taksówek na niezmienionym poziomie, chcąc w ten sztuczny sposób zagwarantować
godziwe wynagrodzenie taksówkarzom poprzez zmniejszenie konkurencji. Efekt tego
jest nie do końca przemyślany, bowiem taksiarze stali się mocno rozpasani.
Nagminnie nie zatrzymują się na próby ich zastopowania. Początkowo słysząc
takie opinie, nie brałem ich na poważnie, traktując jako spiskowe. Z czasem zmieniłem
zdanie. Przyczyniła się do tego liczba dochodzących sygnałów o tego typu
praktykach i kiedy własno skórnie doświadczałem takich zdarzeń. Taksiarze
widząc, że wyszukuje wzrokiem wolnej taksówki, zmieniają kolor koguta z
zielonego na czerwony, lub skręcają w pośpiechu w najbliższą uliczkę. Nie wiem
ile w tym prawdy, ale na expackich forach powszechną teorią jest, jakoby
taksówkarze celowo olewali białasów. Ja to tłumaczę tym, że wielu taksiarzy, to
proste czajniki. Ich znajomość angielskiego jest mocno ograniczona, czasem tak
mocno, że ogranicza się jedynie do uśmiechania po angielsku. Może więc kieruje
nimi obawa, że będą zmuszeni rozmawiać z białasem, a ten znowu się będzie
wściekał, że nie może się dogadać? Nie raz byłem wieziony na Telok Kurau Lor J
zamiast na Telok Kurau Lor G. Zastanawiałem się nawet, czy moje „Dżi” jest w
jakiś sposób niezrozumiałe? Ale Nati lingwistka spikuje „dżi” podobnie jak ja.
Nauczyłem się więc z automatu niejako mówić, G
as Germany, co też nie zawsze
jest rozumiane, ale częściej trafiam
tam gdzie chcę.
W
każdym razie takie sytuacje się zdarzają. No cóż, jesteśmy w miejscu, gdzie
kolor skóry wpływa na to w jaki sposób jestem traktowany. Lepiej, gorzej, ale
wszystko przez kolor skóry.
Opinia
singapurskiego taksiarza w singapurskim społeczeństwie jest mało pochlebna. Ale
to taka specyfika zawodu. Nigdzie na całym świecie chyba nie są lubiani. W
Singapurze uważa się, że to najgorszy sort. Co zwykle potwierdzają sami
taksiarze swoim zachowaniem. Często są gburowaci i niemili. Rzadko służą pomocą
w zapakowaniu czegokolwiek do bagażnika, nie wyściubiając nosa z
klimatyzowanego auta. Ograniczają się do jego otworzenia. Singapurski
taksówkarz nie pozostaje dłużny i też zdawać się może nikogo nie lubić. Jak
cały taksówkarski klan świata, i ten w Singapurze to bestia szczwana i knująca.
Gdy wyczuje okazję, łupi na całego. Nam przytrafiło się dwa razy. Raz pierwszy,
na samym początku naszej przygody z Singapurem, w czasach zbierania pierwszych
doświadczeń jeszcze. Wracając z zakupów Ikeowych daliśmy się powieść trasą
tyleż malowniczą, co niewyobrażalnie długą. Driver był niesamowicie miły i
uprzejmy i chyba wziął sobie do serca pokazać nam całe miasto. Raz drugi,
taksiarz wziął nas niemal spod samiusieńkiego domu i był przekonany, że trafił
turystów. No cymbał jakiś. A co tu niby turysta miał robić? Był miły, rozmowny,
uśmiechnięty, do czasu gdy doszło do niego, że turystami może i jesteśmy, ale
mocno zasiedziałymi, świadomymi, że toczy gigant koło. Kiedy Nati zrobiła się
wściekła – a znacie wściekłą Nać - pytając czemu wybrał taką drogę, zamilkł i
jechał jakby nas nie było w aucie. Z nosem tuż przy szybie. Do końca jazdy się
chłop nie odezwał. Ciekawe, że w obu przypadkach byli to Chinole. Z perspektywy
czasu wiem, że jest to nacja chciwa i kantująca.
Ciekawostką
ze świata natury i zjawisk nadprzyrodzonych jest sposób prowadzenia aut
singapurskich taksówkarzy. Ulubiony temat Nati. Otóż jest to zjawisko trudne do
opisania i scharakteryzowania, bowiem niewystępujące chyba nigdzie indziej.
Temat
to szerszy, w wątkach wielokrotnie powracający na expackie fora i temat żartów
w rozmowach. Człowiek biały stara się dojść przyczyny takiego zachowania. Otóż
wszystkie taksówki to samochody z automatyczną skrzynią biegów. Kierowcy taksówek
nie utrzymują stałej prędkości i pedału gazu w jednym położeniu, lecz naciskają
mocno gaz, puszczają, naciskają, puszczają… jak na rzygance. Człowiek się
kolebie do przodu i do tyłu. Nati zwykle robi się niedobrze w samochodzie,
szczególnie kiedy w aucie czuć mocno terpentyną – pospolite w taksówkach
prowadzonych przez czajników - i jest wściekła. A znacie wściekłą Nati?
Nie
wiem, czy wspominać o rowerach? W zasadzie nie służą nam jako środek
transportu, bardziej jako element rekreacyjny. Ja wybiorę się czasem rowerem po
owoce na targ – co opisywałem – i do pobliskiego sklepu. Ale jazda rowerem po
ulicach jest dość niebezpieczna. Na singapurskich ulicach trwa ustawiczna walka
i brak zasad. Na rowerzystów zwraca się uwagę w minimalnym stopniu. Poza tym
rower nie jest tu traktowany jako środek komunikacji. Jedynie przez starych
Chińczyków i pracowników budowlanych z Bangladeszu. No i przez dziwnych i
ekscentrycznych białasów. Tu jeśli rower, to musi być wypasiony, markowy
góral lub kolarzówka. Drogi, bo służy prezentacji osoby.
Na mnie
kiedy jeżdżę na zakupy rowerem, właśnie tak zerkają. Jak na ekscentrycznego
białasa. Kiedy szukaliśmy mieszkania w okolicy i przyjeżdżaliśmy rowerami, to
wszyscy agenci się dziwili i najczęściej nie omieszkali to przemilczeć. Ale my
jesteśmy caucasian i możemy sobie na więcej pozwalać zgodnie z nieoficjalnym
kodem zachowań. Tak czy owak, pojawiają się pojedyncze sztuki na singapurskich
ulicach, białych mam wożących okaskowane dzieci do szkoły.
Popularne
są elektryczne hulajnogi. Sami nawet o nich ostatnio dyskutowaliśmy, bo coraz
więcej ich na chodnikach. Gadżecik to fajny, użyteczny, niewiele miejsca
zajmujący i prosty w użyciu. A ja od kilku dni po raz X do kwadratu,
zachorowałem na skuter. Przejdzie za parę dni.
Raport
z singapurskich dróg uważam za ukończony. Całość z pokora ślę do ojczyzny, by
tam został z należytym zrozumieniem odczytany. My tu na placówce daleko
wysuniętej wschodniej jeszcze jakiś czas zabawimy, doświadczenia i korzonki
zbierając oraz sławiąc imię polskiego oręża i muzyki disco polo.
*tekst spisany w
niedzielny wieczór i poniedziałkowe przedpołudnie. Przyczyny techniczne i
problemy wynikłe poza granicami kraju sprawiły jego późniejsze zamieszczenie.
Tu Zona Autora. Pozwole sobie na kilka uzupelnien ;)
OdpowiedzUsuń1) Do stacji metra Kembangan mamy 600 metrow. I wiem to nie z Endomondo tylko z Google Maps :P
2) Fakt, nie ma rozkladu jazdy autobusow w naszym rozumieniu, czyli z tabelka z konkretnymi godzinami przyjazdow. Jest tylko napisane jakie sa interwaly miedzy autobusami, np. 10-13 minut. Moim zdaniem to jest wygodne, jesli wiesz, ze po przyjsciu na przystanek bedziesz czakac na autobus maximum 13 minut. Poza tym aplikacja, ktorej uzywam wyszukuje moj przystanek i pisze dokladnie za ile minut na tym przystanku bedzie autobus.
3) Zgadzam sie, ze jazda autobusem w kazdym nowym miescie to wyzszy stopien wtajemniczenia, bo trzeba lepije znac nazwy ulic. Ale mozna tez zapamietac nu,mery autobusow na okolicznych przystankach. No i faktycznie jadac autobusem wiecej widac, bo siedzac na gorze doubledeckera mozna zagladac za wysokie ogrodzenia domow :)
4) Odnosnie sposobu prowadzenia taksowek, to spotkalam sie juz z dwiema teoriami moich kolegow z pracy dlaczego tak a nie inaczej naciskany jest pedal gazu (pulsacyjnie):
- bo kierowcy to glownie bardzo starsi mezczyzni i oni nie maja juz sily by naciskac pedal ze stala sila;
- bo tak ich nauczono, ze to rzekomo oszczedza paliwo.
W ramach oszczednosci nie wlaczaja rowniez swiatel oraz wycieraczek.
5) Na rowerach po ulicach jezdza faktycznie tylko: pracownicy budow, nianie/pomoce domowe oraz biali. Za to w parkach przemykaja na wypasionych szosowych rowerach (gorskich czasem tez) za kilka tysiecy dolarow prawdziwi Singapurczycy :)
Aha, a w taksowkach czuc NAFTALINA :)
OdpowiedzUsuńZawsze nam sie to myli.
potwierdzam; w taksówce błyskawicznie robi się niedobrze i zimno (bo klimatyzacja ustawiona na ekstremalne chłodzenie); ogólnie fajne wpisy; no, no... (Siostra żony Autora...; nie wiem czemu dało mi te nawiasiki w nazwie...)
OdpowiedzUsuńjednak nie dało (nawiasików...)
OdpowiedzUsuńFajne to jest Wilku!
Keep going!
:)
Przynajmniej transport jest jakoś zorganizowany. No i klimatywację włączaja! Super macie. Naftalina doskonale zabija zapach stęchlizny (wilgoci) dosyć powszechny w tropikach. Tylko dlaczego nie stosuja olejku lawendoewgo lub z drzewa herbacianego. Może warto zaproponować jednej z korporacji taksówkowych aby coś takiego wprowadziła. Taksówa o zapachu Prowansji. Może się przyjmie???
OdpowiedzUsuńYyyyy...aaaaa... Eeee.... Może z tej strony spróbuje: odkryłem pewna niekonsekwencje i aż dziw bierze, ze bystre oko Żony Autora tego nie wyłapało przed opublikowaniem (za dużo przeczytałem jak na dziś i Twojego rymu dostałem). Ale do rzeczy. Niekonsekwencja polega na tym (po inaczej mi sie w głowie nie mieści): dlaczego ceny za taxi podajesz w zaokrągleniu do jedności, kursy walut do setnych a aut i motocykli podajesz z dokładnością do tysięcznych? Spróbuje odpowiedzieć sam sobie (czekając na Twój komentarz)... Nawyraźniej kupuje sie je w tysiącach - to by wszystko tłumaczyło. Taniej wychodzi.
OdpowiedzUsuńZona Autora nie czyta tekstow przed opublikowaniem. Ceny samochodow podane sa w tysiacach dolarow singapurskich, tylko przecinek w kwocie jest mylacy. Ten przecinek wynika z angielskiego zapisu liczby, gdzie tysiace sa odzielane przecinkiem, a dziesietne oddzielane sa kropka :-)
OdpowiedzUsuńA w okolicy poza Singapurem jest co zwiedzać? To pytanie a propos samochodu, bo w samym mieście to rzeczywiście zbędny gadżet...
OdpowiedzUsuńegj
Sorki za zwłokę, ale to moje pierwsze odpalenie lapka w tym tygodniu. Tak, tak. Można w ten sposób i dało się wytrzymać. Postanowiłem sobie dać odwyk od komputera na kilka dni.
UsuńAuto w mieście służy w dużej mierze prezentacji i zaszeregowaniu poziomu finansowego właściciela. Jego użyteczność na potrzeby miejskie jest jednak dyskusyjna. Oczywiście kiedy już jest, w wielu przypadkach może okazać się pomocne, ale jego posiadanie nie jest elementem niezbednym do życia w Singapurze. Singapurczycy są bardzo leniwi i oszczędni w ruchach. Myślę, że nawet dużo bardziej aniżeli osławieni Amerykanie. Niektórym w głowie się nie mieści pojęcie spaceru dla przyjemności. Potrafią jechać 100-200 metrów na drugi koniec ulicy, by tam z synem na boisku pograć w koszykówkę. W zasadzie, gdyby istniała taka możliwość wjechaliby samochodem do mieszkania.
W bliskich okolicach Singapuru raczej nie ma co zwiedzać i dokąd jeździć. Przynajmniej dla nas i ludzi żyjących podobnie do nas. Poza tym, wyjeżdżając z Singapuru opuszcza się cywilizację, bowiem zaraz za miastem jest granica z Malezją. A tam to już inny świat. Malezyjskie drogi i tzw. autostrady łączy jedno. Niebezpieczeństwo. Tak ze względu na jakość, oraz na sposób w jaki się po nich jeździ. Rzeczy warte obejrzenia i odwiedzenia są raczej w zasięgu samolotowym. Czasem bliższym, lecz lepszą alternatywą jest skorzystanie z miejscowych linii autokarowych. Bezpieczniej.
Nie istnieje tu pojecie i zjawisko turystyki samochodowej. Wielu Singapurczyków wykorzystuje samochody by dojeżdżać w weekendy na przygraniczne, malezyjskie pola golfowe, które są tańsze niż te w Singapurze. Ponadto grom ludzi jeździ do nadgranicznego miasta Johor Barhru na zakupy. Malezja jest dużo tańsza.
kto to co to czajnik?
OdpowiedzUsuńFaktycznie fajnie tu; na blogu znaczy. Ciekawych rzeczy się można dowiedzieć, np. Że endomondo to on ( by the way my na GPS mówimy cyganka bo gipsy no i prawdę ci powie ;) ). Ale co to jest rzyganka?? A ten samochodostatus mi kompletnie do mojej wizji Singa nie pasuje. Tym bardziej ciekawam i będę czytać.
OdpowiedzUsuńPojęcie rzyganki jest w zasadzie niedefiniowalne. Działa jak duża karuzela, po której robi się niedobrze. W założeniu jest to coś pobudzajacego odruchy wymiotne.
UsuńCzajnik to Chinczyk ;)
OdpowiedzUsuńA, widzę, że Nati mnie uprzedziła. Tak, czajnik = Chińczyk.
UsuńO, a nie wiecie skad sie ta "nazwa" wziela?
OdpowiedzUsuńNie znalam tego.
Głębokiej etymologii bym się nie doszukiwał. Zwykły rebus z Jackowa. Chine/se/ + /k/ daje czajnik. Nie pamiętam od jak dawna używamy tego słowa na określenie Chińczyków, i czy gdzieś to podłapałem, czy wpadł na to mój kreatywny umysł. Nie wiem też, czy Chińczycy poczuli by się urażeni, ale szczęśliwie mało który zna polską mowę. Poza tym czajnik jest bardzo mocno osadzony w chińskiej kulturze.
Usuń