Przejdź do głównej zawartości

Raport z kolonii zamorskich - odc.5 - Zamek w Singapurze

Zapowiadałem wpis o gościu, zatem obietnicę wypełniam. Najazd szczęśliwie nie trwał długo, więc z fasonem, uśmiechem na ustach, zagryzając zęby i pilnując dobytku jakoś go przetrwaliśmy.
Co tu dużo mówić, za Wojtkiem nie przepadam. Teściowa (moja) tęsknie do Niego wzdycha, a Jej oczy ilekroć mnie widzą wyrażają pytanie – czemu Grzegorz, nie Wojtek? Do tego inteligentny, dowcipny, zabawny, przystojny, szmulki głowy za nim obracają, dlatego z definicji facet lubić się nie da, że o podbieraniu czystych skarpetek kiedy do nas zajeżdża nie wspomnę. Parę lat temu, kiedy my bardziej ruchliwe chłopaki byli, w jednym mieście mieszkając, grywaliśmy z Wojtkiem w kopaną. Dziś żałuję, że niedostatecznie wykorzystałem szansę by Wojtka w piszczele legalnie i z całą mocą pokopać.

Swą wizytę zapowiedział Wojtek już w czerwcu. Niejednemu pewnie lampka kontrolna odpaliła. Jak to, wpada  gość do nas na weekend specjalnie z Polski? Ułańską fantazją typ obdarzony być musi? Fantazji fakt, odmówić Wojtkowi nie można. Nie mniej, tyra chłop za dwóch, świat przemierza w powietrzu, mile tłucze, punkciki w Lufie na kitchenAid-a dla żony ciuła, a do nas wpadł w drodze z Kuala Lumpur do Sydney. Ot, i cała prawda.

Razem z Nati w piątkowy wieczór przybyliśmy na lotnisko, dwuosobowy komitet powitalny formując. Trzy lata z okładem jak z Wojtkiem się nie widzieliśmy. Na lotnisku Nati biegała w panice, nos do szklanego przepierzenia przykładając, w obawie, że Wojtka nie dostrzeże. Okazało się, że Wojtek szturmem Singapur chce zdobyć, adresu pobytu w deklaracji nie wpisując. Stary, tak nie można. Służba graniczna Singapuru czuwa. Zatrzymali Wojtka i o adres pytają. Zaradny chłop, więc w mig sms-em Natkę o adres poprosił. Skończyło się dobrze. W dyby nie zakuli, przez granicę przepuścili.
W trakcie wyczekiwania na Wojtkowe objawienie, Nać do mnie zagaduje – zobacz, ostania walizka na taśmie się kręci, to pewnie Wojtka Rimowa. Bo Wojtek znany w okolicy gadżeciarz i Rimowa pasuje Wojtkowi jak ulał. Ku zaskoczeniu, nie! To nie była Wojtkowa walizka, lecz za chwilę ukazuję się On…
Wiatr we włosach, gwiazdorski  uśmiech, trzydniowy zarost, uwodzicielskie spojrzenie, koszula do pępka rozchełstana. Prezencji i wejścia pozazdrościć. Nati jak ta dzierlatka, rzuciła się Wojtkowi na szyję, my na stosownym i męskim uścisku dłoni poprzestaliśmy. Wsiedliśmy w taksówkę i tyle nas na lotnisku widzieli.

W sobotni poranek, kiedy Wojtek tydzień odsypiał, a Nati jak co sobotę plażę rowerem patrolowała, zabrałem się za przyrządzanie śniadania. Po śniadaniu pachnący i wykapani, w rządku zebraliśmy się przy drzwiach. Ruszyliśmy do Chudej Dupki na przedpołudniową jeszcze kawę. Taką wolę Wojtek wyraził. Bardzo się chłop zauroczył dziewczęciem przy tej okazji. Tak mocno, że w niedzielę wizytę powtórną sobie zażyczył. Nie dziwi, bo Chuda Dupka miłą i sympatyczną osobą jest.
Kiedy kawa podładowała nas energią, uznała Nati, że czas Wojtkowi nieco Singapuru przybliżyć. I choć na głos tego nie wyrażała, od kilku dni gotowy plan w głowie posiadała. Nati jako niewykwalifikowany tour operator wycieczek krajowych i zagranicznych nieraz się swym kunsztem wykazać już zdołała.
Zaczęliśmy od przejazdu autobusem numer 2 do China Town. Dalej wąskimi uliczkami, pośród straganów z badziewiem mniejszym i większym zahaczyliśmy o wietnamską knajpkę, w której się posililiśmy. Przecieliśmy opustoszałe w sobotnie popołudnie Down Town, docierając do zatoki i Marina Bay Sands. Byliśmy na tarasie singapurskiej perełki - Singapur z lotu ptaka lustrując – oraz przy tryskającym wodą Merlionie. Wycieczkę zakończyliśmy na Robertson Quay w Brothers, browarka wychylając. Natalia jak zwykle pokrzywdzoną się może uważać, bo Ona browarków nie wychylała. Co zrobić, nikt jej nie zabraniał. Późnym wieczorem wróciliśmy do domu, styrani, ale zadowoleni z przebiegu dnia.

Niedzielny scenariusz niewiele różnił się od tego z dnia poprzedniego. Również powolne śniadanie, tym razem dzieła Natalii. Wcześniej, Wojtek pognał kilometry wyrabiać wzdłuż plaży. Po śniadaniu, ponowna wizyta u Chudej Dupki.
Po kawie, znów autobusem, tym razem linii 7 dotarliśmy do centrum, na Orchard Road. Nati postanowiła ukazać dwa światy singapurskiej rzeczywistości.
Orchard Road to jedna z ważniejszych ulic w mieście. Mnóstwo markowych sklepów i butików. Te mniej ekskluzywne też są. Potwornie i nieustannie zatłoczona. Kontrast z ekskluzywnością tworzą duże grupy – głównie filipińskich – pomocy domowych, dla których niedziela jest jedynym dniem wolnego w tygodniu. Trudno mi powiedzieć, dlaczego akurat ta ulica stanowi miejsce ich niedzielnych spotkań? Ciekawe zjawisko. Drogie sklepy i one, niczym stado rozćwierkanych wróbli tworzące potworny jazgot piskliwymi głosikami, w swych najlepszych ubraniach, pragnąc choć w jeden dzień czuć się jak księżniczki.
Kolejnym przestankiem na trasie niedzielnej wycieczki było Little India. W Mustafa Center stał się Wojtek posiadaczem A) różowych sandałków z kuleczkami w przezroczystym obcasie, B) klapek basenowych z Supermanem. Obie pozycje bajeczne i szyku zadające, ale gdzie Wojtek zamierza się w nich pokazywać, zabijcie mnie, nie wiem? Kolację zjedliśmy również w Little India, w „naszym” starym, dobrym, sprawdzonym Anjapparze.
Na nasze nieszczęście lub szczęście - zależy jak spojrzeć - w dzielnicy odbywał się fire walking festival, czyli przemarsz po rozżarzonych węglach. Impreza tyleż ciekawa, co tłumna. Przepełnione zwykle ludźmi – głównie mężczyznami - Little India, w niedzielę ze względu na festyn było rojne jak ul i nie do przejścia. Miało to swoje dobre strony, bo miejsce w Anjapparze znaleźliśmy beż kłopotu, jednak już przepchanie się do stacji MRT to walka na śmierć, życie i łokcie.

W poniedziałkowy poranek, bardzo wczesny poranek, skoro tylko pierwszy kur zapiał, pożegnaliśmy się i wystawiliśmy Wojtka za drzwi, gdzie czekała już na Niego wcześniej zamówiona taksówka koloru niebieskiego. Pognał Wojtek do Sydney, lecz obiecał, że w drodze powrotnej również o Singapur zaczepi.

I tu w zasadzie relacja mogłaby dobiec końca, ale powstrzymać się nie mogę, przed wystukaniem kilku słów podsumowania.
Miło było Wojtka zobaczyć ponownie, bo gość to pogodny i dużo optymizmu wprowadza. Promienny z natury to człowiek, dlatego wydawał się być zadowolony i usatysfakcjonowany pobytem. Nie narzekał, nie marudził i często się uśmiechał. Ideał gościa. Z ręką na sercu mogę Wojtka polecić jako odwiedzającego. Nieprzymuszony, z własnej woli zmywa naczynia po śniadaniu. Zrobił to zarówno w sobotę i w niedzielę. Nie mam pojęcia, czy w domu też tak ma, ale u nas tak. Jest samowystarczalny i samoobsługowy. Po krótkim instruktażu, nie trzeba o niego zbytnio dbać. Z czystym sumieniem Wojtka polecam jako wzorowego gościa. Jeśli pojawi się nowszy model Wojtka, na pewno go wypróbujemy.

Tym co wywarło zdaje się na Wojtku największe wrażenie, w trakcie pobytu w Singapurze to zamek. Niewielki, ale można go uznać za warowny. Świetnie ufortyfikowany i stoi na straży naszego mieszkania. Cudo dość popularne w Singapurze. Zamek szyfrowy. Frapujący, dyskusyjnie wygodny, ale potwornie niebezpieczny. Jeśli z jakiś powodów się zrąbie, dostępność do mieszkania drastycznie spada. Wieść po ulicy hula, że zamki takie są na zrąbywanie podatne. Singapur lubi jednak wszelkiego rodzaju gadżety. Zamek podczas pracy popiskuje i pomrukuje próbując coś przekazać swoim zamkowym językiem. Jego zastosowanie praktyczne można postawić w jednym rzędzie z podgrzewaną deską sedesową. 








…Kilka dni później

Tydzień upłynął, sobotni wczesny poranek nastał. Godzina 7.00, więc poranek to naprawdę wczesny. Dźwięk dzwonka ze snu nas wyrwał. Złożyłem się ekspresowo jak scyzoryk do pozycji 90 stopni słuch wytężając, czy aby na pewno mi się nie śni. Nie, dzwonek odzywał się w realnym świecie. Potykając się o kapcie swoje, kapcie Natalii, kapcie sąsiada, dotarłem do drzwi. Zerknąłem w wizjerek, oczy przetarłem. Zerknąłem jeszcze raz niepewny, czy oczy przeszły w tryb wybudzenia. Taki uśmiech może posiadać tylko jedna osoba. Wrócił! Reaktywacja Wojtka! Dzień dobry, widelce mam do sprzedania – usłyszałem zza drzwi. Nie, litości…


Wojtek zawitał do nas tylko na kilka godzin, w drodze powrotnej do Polski. Szkoda, że Jego pobyt trwał tak krótko, tym bardziej, że widelce – te pozłacane – się odnalazły. Oczywiście była wizyta u Chudej Dupki, którą udało się namówić na wspólne zdjątko, a już wieczorem wsiadł Wojtek w samolot udający się do Frankfurtu i dalej do Poznania. 









Komentarze

  1. Zamek istotnie gadzeciarski. Te podgrzewana deske tez poprosze na zdjeciu. :)

    Jak przeczytalem wpis na temat stanu panstwa to doskonale koresponduje z naszymi skromnymi odczuciami z odwiedzin w Ojczyznie.
    No moze za wyjatkiem tego, ze jazde na rowerze w stolicy bardziej bym porownal do doswiadczen z Pekinu, a nie Amsterdamu, bajeranckie rowery wykluczajac, ale o czynnik poziomu adrenaliny mi chodzi.

    Na marginesie to bicykle doskonale Wam znane zostaly "ztuningowane" co podnioslo wartosc kazdego z nich o 100%, ale nie wiem czy wystarczy to na standard warszawski. Innymi slowy wymienilismy opony po sztuk 1 w kazdym, co sie byly przebily, wyglad ogolny pozostal bez zmian.

    Pozdrowionka z Utrechtu, Pawel

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Deski na wyposażeniu niestety nie posiadamy. Jest ona wymysłem sprytnych Japończyków, ale mimo wszystko, sądzę świata tym wynalazkiem chyba nie zawojują. O ile zamek w przypadku awarii przetrzyma nas jedynie pod drzwiami, o tyle aż się boję myśleć o następstwach awarii deski podczas czyjejś na niej obecności. Zalatuje wyrafinowanymi torturami rodem z Guantanamo. A zamek wybitnie gadżeciarski i przykuwający uwagę każdego, kto odwiedza nas po raz pierwszy.
      Podniosłeś mnie na duchu, bo myślałem, że czerstwy daktyl i odosobniony przypadek jestem, co to ma problemy ze zrozumieniem ojczyźnianej rzeczywistości. Cieszę się, że rowery wciąż na chodzie. Do stolicy bym ich nie zabierał, bo na nikim wrażenia nie wywrzecie. No, może na głębokich przedmieściach jeszcze jakaś szansa istnieje? Opony rozumiem, na zimowe wymieniliście?

      Usuń
    2. Zaciecie rodakow oraz eksponowany "nerw", czy to w relacjach tak zwanych twarza w twarz, czego mam wrazenie doswiadczyles, dla nas widoczne jest rowniez w specyficznie pojetej "kulturze" zachowania na drodze oraz innych wypadkach kontaktow ogolnie zwanych miedzyludzkimi.
      Moze to powierze lokalne tak dziala, albo ogolny klimat, ale stwierdzam, ze szkoda zdrowia, zarowno mojego, jak i rodakow mych drogich.

      Na stolice rowery sa wciaz za bardzo kultowe, old-schoolowe i klimatyczne. Sporo wody w Wisle musi jeszcze uplynac by Warszawa byla mentalnie gotowa na szok kulturowy w postaci roweru babci. :)

      Deszczowe zalozylismy, choc tutaj to pewnie lepiej by powiedziec calosezonowe.

      Usuń
  2. Ech...sprostowanie :)
    Moja Mama to Rafala wolala, piwo pilismy w Brewerkz, klapki byly ze Spidermanem.
    A ja jestem wykwalifikowanym pilotem wycieczek, mam na to papier.
    Reszta sie zgadza :)
    Zona Autora

    OdpowiedzUsuń
  3. Dopiero dzień zacząłem, wstając sam z siebie o 3:05 AM, czytam i brzuch mnie boli od smiechu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, zdaje sie, ze masz jednak klasyczne jet lag :(

      Usuń
  4. Wilku, obiecuję, że jak do Was w końcu przyjadę to.... na tydzień i postaram się dać więcej powodów do "obsmarowania" ;-) PS. A Wojtka - skoro taki grzeczny i czarujący - to zapraszamy do siebie :) egj

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Elli, drzwi masz zawsze otwarte nawet na dłużej niż tydzień, ale bez przesady oczywiście. Fajnie będzie Cię/Was widzieć, tym bardziej, że obiektów i tematów do opisania poszukuję, a i haki jakieś na pewno wynajdę.
      Widzę, że madryckie powietrze dobrze Ci zrobiło i nic tylko chłopy Ci w głowie! No cała Ella. Nie pytam jak było, bo jako stary Barcelończyk żyje w przekonaniu, że Madryt godny uwagi nie jest i niewiele tam ciekawego. Nie staraj się mnie przekonać.
      Wojtka za czarującego nie postrzegam, a pogląd na Jego osobę opisałem. Tak czy owak, obawiam się, że dożywotnio już został wypożyczony w użytkowanie kilka lat temu.

      Usuń
  5. No tak cała prawda o Wojtku sie rozeszła ;) gadżeciaż pełną gębą ;) a ten KA to odchodzi w zapomnienie punkciki poszły na szpanerską walizkę ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. A w domu " gościem " nie jest. Jest dyrektorem operacyjnym a ja wykonawczym ;) ale dobrze wiedzieć ze potrafi ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. No przykro mi strasznie. Mówisz, że nową walizkę sobie sprawił. A tak się zarzekał, że KA kupi - "kupię, na bank kupię, tyle fajnych rzeczy tym można robić". Co mam powiedzieć...
    A dyrektor to wydaje polecenia ustnie, pisemnie, czy drogą mailową?

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Food Adventure, Part 1 – wpis gościnny o jedzeniu.

Singapur ma niewiele zalet (tu czytelnicy kręcą głowami z niedowierzaniem), a jedną z nich jest niewątpliwie dostęp to lokalnej kuchni. Przy czym lokalna oznacza niemal całą Azję Południowo-Wschodnią, zatem jedzenie malajskie, indonezyjskie, tajskie, hinduskie, wietnamskie... no i oczywiście singapurskie. Jest w czym wybierać i nasze początki w Singu były jedną wielką wyprawą degustacyjną. W tej chwili wiele lokalnych dań już nam się opatrzyło i z przyjemnością gotujemy w domu bądź chodzimy do „zachodnich” restauracji. Mamy jednak stałe lokalne miejscówki i o jednej z nich będzie dzisiejszy wpis.

Connecting dots - wpis gościnny o meblach

Kiedy byłam dzieckiem bardzo lubiłam konkrenty rodzaj łamigłówki dla dzieci – łączenie ponumerowanych kropeczek, z których powstawały kształty. Takie łamigłówki były na przykład w weekendowym Głosie Szczecińskim. Z kolei w początkowej fazie nauki matematyki najbardziej lubiłam zbiory i części wspólne. I tak mi jakoś zostało – lubię łączyć ze soba fakty, lubię doszukiwać się pokrewieństw i owych części wspólnych – wspólnych przeżyć, historii, pochodzenia. Wierzę też w znaki. Nie, nie drogowe, raczej takie wskazówki od losu. Tym przydługim wstępem wprowadzam Was w kontekst tego wpisu. To naprawdę będzie o meblach. I o częściach wspólnych też.

Raport z kolonii zamorskich - odc.1

Wiem, wiem, trochę pojechałem ostatnim razem. Opowiadania mi pisać, nie blog. Na przyszłość postaram się zdecydowanie bardziej kondensować posty. Poza tym, biję się w pierś lekuchno na znak skruchy. Dostrzegłem w tym moim ostatnim pisaniu delikatniusieńką i ledwie dostrzegalną chęć zabłyśnięcia. No ale ja to już jestem taki malutki pozerek, co to lubi czasem pobłyszczeć.