Bez obaw. Rąk
mi nie urwało, Singapuru z powierzchni nie zmiotło. Wstrętu kliko twórczego
również nie zaznałem, profesji blogera nie porzucam. Rozbrat z pisaniem sobie
wziąłem tymczasowy, bowiem w wyjazdach byliśmy. Lapka zdecydowałem się na taką
ewentualność nie zabierać, uznawszy za przesadę ciągać go w każde miejsce ze
sobą. Żył ja bez komputera przez kilka dni i donoszę, że da radę. Nie oznacza
to, że odcięci od świata na ziher byliśmy. W telefony – mniejsze wersje
komputerów – byliśmy wyposażeni. W każdym razie od klikania na kilka dni
uciekliśmy.
Nie dość tego, ostatnie kilka dni -
dziwnym trafem losu - zarobiony byłem po kokardy. I kiedy już do stukania
ochoczo się zabrałem, by relacji z dawnych kolonii zamorskich bieg ponowny
nadać, gość nas w piątkowy wieczór nawiedził, by pobyć z nami przez weekend. No
czad! Wiadomo jak to z gościem. Im rzadszy, tym milszy. Chcąc nie chcąc, trzeba
było przepękać, to i przepękaliśmy. By pewność zyskać, że odjechał,
własnoręcznie zapakowałem gościa do taksówki poniedziałkowym świtem, która mam
nadzieję zawiozła Go na lotnisko. Bywaj Wojtku. Widelców się tylko teraz
doliczyć nie możemy, a szkoda, bo pozłacane były. O wizycie gościa napiszę
osobno.
Cieszą mnie
nieśmiale wyrażane oznaki zniecierpliwienia będące rezultatem przedłużającej
się ciszy i zaniku działalności twórczej. Jeszcze bardziej cieszy mnie brak
złośliwych komentarzy i aktywności jakiejkolwiek wywrotowej. Stoi jak byk w
poście otwarcia – napiszę to będzie! Doceniam więc i dziękuję. Żona autora,
czasem sekretarzem również będąc, doniosła mi (już tak ma) wszystko co Jej
przekazano.
Październik
ostro wziął się w galop, a miesiąc to który potrafi przymrozkiem dowalić w
polskiej rzeczywistości. Chlapa, ciapa i zawierucha zdają się bardziej
prawdopodobne aniżeli słońce, plaża i lato z radiem. Dlatego mocno
zastanawiający byłem, czy kłuć w oczy i wzniecać ogień agresji co u niektórych,
wystukując ów tekst. Zaryzykuję. Obiecując nie okazywać euforii mieszanej ze
zblazowaniem. Postaram się poziom bezosobowej, bezuczuciowej,
pozbawionej emocji relacji trzymać, by nikomu przykro nie było kiedy jesienny deszczyk
w rynnę naparza. Siedzenie pod kocem również ma swoje uroki.
Singapur
kopiujący wzorce cywilizowanego zachodu lekcje odrobił wzorowo. Poznał się
natychmiast na urokach przedłużanych weekendów. Wspominany miał miejsce przed
tygodniem. Przygotowaliśmy się do niego, planując w tym okresie opuszczenie
miasta. Nati w czasie wolnym – i nie tylko – pogrzebała w przestrzeni
internetowej i znalazła rajską plażę, istną dzicz. Taktyka prosta jak buty Iwana.
Zminimalizowanie aktywności fizycznej, leżak, nieustająca kontemplacja, plaża,
basen, książka, masaż i kontrola by na czas drinka dostarczono. Wygrzebała Nati
w poszukiwaniach tajską wysepkę - Koh Lanta. Wybór zaakceptowany, cel
potwierdzony. Lecim na Koh Lantę.
W sobotę o 6.00
budzik poderwał nas do działania, brutalnie przerywając moje senne marzenia.
Dobrodziejstwo posiadania dwóch łazienek pozwoliło nam ściąć czas i
bezkonfliktowo przebrnąć etap toalety porannej. Świeży, rześcy i średnio wyspani,
o 7.40 taksówką pognaliśmy na lotnisko Changi, terminal 2.
Rany, jak ja
lubię lotniska! Im większe i większy ruch, tym lepsze. Dla zrozumienia, lubię
lotniska, nie latanie. Latanie jest nudne i do bani. Wątpliwa przyjemność
spędzania czasu wciśniętym w przywąski fotel, i przestrzenią niewiele większą
aniżeli 0,5 metra kwadratowego. Miejsce obok zajmują zwykle typy spod
ciemnej gwiazdy, buraki, kołki, kibice Legii, Chińczycy lub wszyscy do kupy.
Napruć się gorzałą z duty free jedynie pozostaje. Dwie, albo i więcej godzin
z kapelusza.
Lotniska, to co
innego. Lotniska to tygiel narodowościowy i społeczny. Mieszanka ras i kultur.
Każdy z innym celem podróży. Na wakacje, do rodziny, w interesach, służbowo, na
statek, wyjazdy, powroty. Każda twarz wyraża co innego. W tym wszystkim ja.
Siadam, popijam kawę i uprawiam watching people, współtworząc
poniekąd ten tygiel.
Po dotarciu na
lotnisko, w kolejności odprawa, małe śniadanie, kawa i startujemy Dwie godziny
lotu przeliczone na przeczytane kilkanaście stron książki, paręnaście
odsłuchanych piosenek i lądowanie w Krabi. Kontrola graniczna, pieczątka w
paszporcie i możemy przejść na niewielką halę przylotów. Tam władzę nad nami
przejmują wysłannicy Resort & Spa PIMALAI. Jeden wyrywa mnie moją walizkę,
drugi robi to samo z walizką Nati. Okleja i obwiesza karteczkami. To dobrze.
Walizki nie będzie się wycierać i przy odpowiednim traktowaniu naklejki powinny
przetrzymać kilka lat. Znajomi na pewno dostrzegą. Trzeci wysłannik prowadzi
nas do sklimatyzowanego i oszronionego busa. Ruszamy ku miejscu przeznaczenia.
Doświadczenia
wcześniejsze nakazywały mnie sądzić, iż specyfika ruchu drogowego będzie mocno
zbliżona do tego co widzieliśmy w innych krajach regionu. Spotkała nas,
przynajmniej mnie, niespodzianka. Na drodze panował względny ład i porządek. I
to nie dotyczy jedynie resortowego kierowcy, który mógł być stosownie
przeszkolony w celu przyzwoitego transportu gości, lecz ogółu poruszających się
drogami. Auta suną po drogach dostojnie, bez nadmiernego pośpiechu. Kierowcy
używają kierunkowskazów skoro już je posiadają, nie nadużywają klaksonów.
Samochody nie spychają motocyklistów i rowerzystów do rowów. Można uznać, że
jakaś namiastka przepisów jest respektowana.
Mkniemy zatem
około 30 minut drogami trzeciej kolejności odśnieżania, by dotrzeć do
przystani, na której oczekuje resortowa łódź motorowa. Nią to przedostajemy się
na wyspę docelową – Koh Lanta. Trwa to mniej więcej 15 minut. W międzyczasie
mijamy urokliwe wysepki. Na miejscu, by podróż urozmaicić i zgubić ogon
ciągnący się za nami być może od Singapuru, szpiegowskim zwodem, zmieniamy
środek transportu. Przesiadamy się ponownie do busa. 15 minut drogami czwartej
kolejności ośnieżania upewnia nas, że ogon zgubiony. Nikt za nami nie jedzie.
Docieramy na miejsce. Wita RESORT & SPA PIMALAI.
Kilka słów od
czapy chciałem wetknąć w tym miejscu nim zapomnę. Rzecz o azjatyckich tygrysach
będzie. Dyma człowiek przez tą tygrysią krainę i myśli sobie, że coś mocno
zabiedzony ten tygrys. Opowieści jakoby tu się jakieś cuda działy a ludziom na
zbytku i w luksusie czas mijał, to zwykłe czarowanie rzeczywistości. Bieda i
bieda. Nie pierwszy raz o tym wspominam. Gdzie nie zerkniesz, brud. Glina,
dykta i blacha falista na wpół pordzewiała, tworzą podstawowy materiał
budowlany. Na dom murowany stać nielicznych. Przerażają góry „niczyich” śmieci.
Cokolwiek w zasięgu wzroku, sprawia to wrażenie prowizorki i tymczasowości.
Drżyjcie narody, chrońcie bogowie przed takim tygrysem.
Opuszczamy
busa. Dopada mnie tajska panna i rzecze Welcom, wieszając na szyi
kwiecisty naszyjnik. Niestety – odpowiadam anglopoliszem – ale
ja tu sierota z żoną przyjechałem. W odpowiedzi tylko hi, hi, hi - ha, ha,
ha. Druga podaje schłodzony ręczniczek, nasączony olejkami bym się odświeżył.
Prowadzą na kanapy, zimnym napojem częstują. Zdążyłem tylko powiedzieć Miś,
Ty portfela pilnuj, bo oni nas w tej zadymie ani chybi obrobić chcą. Ale
nie, nie obrobili.
Zostaliśmy
zaprowadzeni do naszego pokoju, mieszczącego się w dwupiętrowym domku. W każdym
takim, dwa pokoje z łazienką, na osobnych piętrach.
Resort to
olbrzymia przestrzeń, na obrzeżach Parku Narodowego. Tuż przy plaży. Usytuowany
na wzniesieniu o dużym stopniu nachylenia. Aby dotrzeć na górne poziomy, gdzie
mieści się lobby oraz restauracja, w której serwują śniadania i kolacje,
najlepiej skorzystać z transportu wewnętrznego. Stąd też roztacza się
przepiękny widok na zatokę. Od strony morza, resort jest zamaskowany gęsto
porastającymi drzewami i wygląda idyllicznie.
Obecnie trwają
ostatki pory monsunowej, więc opadów sporo i słońce w deficycie. Co może być
powodem zmartwienia dla przybywających ze starego kontynentu, dla nas było
ukojeniem i miłą odmianą. Przyzwoite 27-28 stopni przy niższej wilgotności i
przyjemnej nadmorskiej bryzie zapewniały świetne warunki do trwania i
odpoczynku.
Nie
ustrzegliśmy się zaś zonka. Jak te głupie cipy zalegliśmy dnia jednego na
leżaczkach, parasol uważając za zbędny. Nati delikatnie się była zgrilowała. No
jak byśmy w pobliże równika przed tygodniem przyjechali i realiów nie znali.
Nawet jak słońca nie ma, to ono jest i hajcuje! Gdzieś nam ta prawda wyleciała
z głów.
Jak było
zaplanowane, tak zrobiliśmy. Przemęczać się nie przemęczaliśmy, tyłki sadzając
gdzie tylko możliwe, w ruchach dostojeństwo i oszczędność zachowując. A to
ekstremalnie wygodne sofy w lobby testując, innym razem przybasenowe leżaki
okupując. Podziwianie widoków z lewa, podziwianie widoków z prawa. Spacer
plażą.
Nati w lekką
nerwowość zdawać się popadła czasem, z pewną trwogą na morze zerkając, które
było gniewne, rozbujane i głośne. Koh Lanta jest bowiem jedną z wysp
doświadczonych przez tsunami przed dziesięciu laty. Stąd i lęk.
Nie sposób nie
wspomnieć o masażach, które lubimy i to bardzo. Kojąca zmysły muzyka,
zapach olejków, bezszelestnie poruszająca się masażystka, delikatny dotyk,
płynne (kocie) ruchy. 100% relaksu. Podczas dwugodzinnego ugniatania
kilkukrotnie wyrywało mnie z drzemki moje własnopaszczowe pochrapywanie. Nie ma
kozaka. Każdy odleci.
Przepiękne zdjęcia ... takie przyćmione- złamane szarości - bardzo stylowe!
OdpowiedzUsuńPanie Blogerze - tak... ale napisz coś z radością!!!!!sarkazm opanowałeś do perfekcji!teraz poproszę o ... entuzjazm!
Drogi Anonimowy,
UsuńJedynie przez wzgląd na wysoką kulturę mą osobistą, komentarza mnie niepochlebnego nie ciachnąłem. Panują pewne fundamentalne zasady, których na tym blogu należy przestrzegać. A) Nie krytykujemy autora (bo chłop z niego dobry na schwał). B) Nie wywieramy presji, ciśnienia i niczego co mogłoby mu się nie spodobać. Autor przypomnę, to Ja! Poza tymi dwoma (na razie) punktami, w sekcji „komentarze” panuje demokracja i wolność wyrażania swych opinii.
Sarkazm to moje drugie imię i nie mogę działać wbrew sobie. To tak, jakby namawiać Pink Floyd by zaczęli grać pop-a, bo ich muzyka jest już znana. Nie wiem co masz na myśli „Anonimowy”, ale optymizm i radość w moich wpisach buchają pełną parą. Stawiają włosy dęba i pędzą z zastraszającą siłą wspominanego tsunami zarażając wszystkich optymizmem.
Widelce powiadasz... czyli noże samotne teraz... aha! Zapomniałem Ci powiedzieć, ze wpadnę jutro na kawkę! :)
OdpowiedzUsuńTaaaa, słyszałem ale śniadanie dopiero jak Nati wróci z porannej jazdy rowerem, a kawa to u Chudej Dupki, tylko, że tam ból, bo żadnych ciastek nie ma.
UsuńFrancuzi kreca tam reality schow Kohlanta. Polega na tym, ze ludzie maja byc samowystarczalni, lapac albo lowic sobie jedzenie, budowac domki i wykazac sie roznymi sprawnosciami. Na rok zawiesili emisje, bo 2 osoby zmarly z wyczerpania.
OdpowiedzUsuńPo wpisie Aniaha już mi lepiej; znaczy nie taki rajski ten raj. A do tego u nas jesień właśnie że bardzo słoneczna jest. Była. Do wczoraj.
OdpowiedzUsuńŁadnie bardzo. I śmieci nigdzie się nie walają. Da się! nawet w ciepłych krajach! Szkoda, że nie wszędzie ludzie potrafią zadbać o to co przyroda im tam chojnie ofiarowała.
OdpowiedzUsuńNo nie do końca tak. Że ładnie to zgoda, ale śmieci są i to całe mnóstwo. Jedynie tereny tzw. resortów wraz z przyległymi do nich plażami są ich pozbawione. W interesie resortów jest zadbać o czystość, by goście nie natykali się na śmieci. Zajmując zwykle gigantyczne obszary, zatrudniają armię ludzi do sprzątania, przez co można korzystać z bajecznej plaży, a całość daje poczucie raju. Jednak tam gdzie przebiega granica resortu (idiotyczna nazwa), po drugiej stronie, na ziemi niczyjej, zaczynają się śmieci. Morze śmieci. Można się w nich kąpać.
Usuń