Przejdź do głównej zawartości

Raport z kolonii zamorskich - odc.4 - Jedziemy (My) na Koh Lanta

Bez obaw. Rąk mi nie urwało, Singapuru z powierzchni nie zmiotło. Wstrętu kliko twórczego również nie zaznałem, profesji blogera nie porzucam. Rozbrat z pisaniem sobie wziąłem tymczasowy, bowiem w wyjazdach byliśmy. Lapka zdecydowałem się na taką ewentualność nie zabierać, uznawszy za przesadę ciągać go w każde miejsce ze sobą. Żył ja bez komputera przez kilka dni i donoszę, że da radę. Nie oznacza to, że odcięci od świata na ziher byliśmy. W telefony – mniejsze wersje komputerów – byliśmy wyposażeni. W każdym razie od klikania na kilka dni uciekliśmy.

Nie dość tego, ostatnie kilka dni - dziwnym trafem losu - zarobiony byłem po kokardy. I kiedy już do stukania ochoczo się zabrałem, by relacji z dawnych kolonii zamorskich bieg ponowny nadać, gość nas w piątkowy wieczór nawiedził, by pobyć z nami przez weekend. No czad! Wiadomo jak to z gościem. Im rzadszy, tym milszy. Chcąc nie chcąc, trzeba było przepękać, to i przepękaliśmy. By pewność zyskać, że odjechał, własnoręcznie zapakowałem gościa do taksówki poniedziałkowym świtem, która mam nadzieję zawiozła Go na lotnisko. Bywaj Wojtku. Widelców się tylko teraz doliczyć nie możemy, a szkoda, bo pozłacane były. O wizycie gościa napiszę osobno. 
Cieszą mnie nieśmiale wyrażane oznaki zniecierpliwienia będące rezultatem przedłużającej się ciszy i zaniku działalności twórczej. Jeszcze bardziej cieszy mnie brak złośliwych komentarzy i aktywności jakiejkolwiek wywrotowej. Stoi jak byk w poście otwarcia – napiszę to będzie! Doceniam więc i dziękuję. Żona autora, czasem sekretarzem również będąc, doniosła mi (już tak ma) wszystko co Jej przekazano.

Październik ostro wziął się w galop, a miesiąc to który potrafi przymrozkiem dowalić w polskiej rzeczywistości. Chlapa, ciapa i zawierucha zdają się bardziej prawdopodobne aniżeli słońce, plaża i lato z radiem. Dlatego mocno zastanawiający byłem, czy kłuć w oczy i wzniecać ogień agresji co u niektórych, wystukując ów tekst. Zaryzykuję. Obiecując nie okazywać euforii mieszanej ze zblazowaniem. Postaram się poziom bezosobowej, bezuczuciowej, pozbawionej emocji relacji trzymać, by nikomu przykro nie było kiedy jesienny deszczyk w rynnę naparza. Siedzenie pod kocem również ma swoje uroki.

Singapur kopiujący wzorce cywilizowanego zachodu lekcje odrobił wzorowo. Poznał się natychmiast na urokach przedłużanych weekendów. Wspominany miał miejsce przed tygodniem. Przygotowaliśmy się do niego, planując w tym okresie opuszczenie miasta. Nati w czasie wolnym – i nie tylko – pogrzebała w przestrzeni internetowej i znalazła rajską plażę, istną dzicz. Taktyka prosta jak buty Iwana. Zminimalizowanie aktywności fizycznej, leżak, nieustająca kontemplacja, plaża, basen, książka, masaż i kontrola by na czas drinka dostarczono. Wygrzebała Nati w poszukiwaniach tajską wysepkę - Koh Lanta. Wybór zaakceptowany, cel potwierdzony. Lecim na Koh Lantę.

W sobotę o 6.00 budzik poderwał nas do działania, brutalnie przerywając moje senne marzenia. Dobrodziejstwo posiadania dwóch łazienek pozwoliło nam ściąć czas i bezkonfliktowo przebrnąć etap toalety porannej. Świeży, rześcy i średnio wyspani, o 7.40 taksówką pognaliśmy na lotnisko Changi, terminal 2.
Rany, jak ja lubię lotniska! Im większe i większy ruch, tym lepsze. Dla zrozumienia, lubię lotniska, nie latanie. Latanie jest nudne i do bani. Wątpliwa przyjemność spędzania czasu wciśniętym w przywąski fotel, i przestrzenią niewiele większą aniżeli 0,5 metra kwadratowego. Miejsce obok zajmują zwykle typy spod ciemnej gwiazdy, buraki, kołki, kibice Legii, Chińczycy lub wszyscy do kupy. Napruć się gorzałą z duty free jedynie pozostaje. Dwie, albo i więcej godzin z kapelusza.
Lotniska, to co innego. Lotniska to tygiel narodowościowy i społeczny. Mieszanka ras i kultur. Każdy z innym celem podróży. Na wakacje, do rodziny, w interesach, służbowo, na statek, wyjazdy, powroty. Każda twarz wyraża co innego. W tym wszystkim ja. Siadam, popijam kawę i uprawiam watching people, współtworząc poniekąd ten tygiel.

Po dotarciu na lotnisko, w kolejności odprawa, małe śniadanie, kawa i startujemy Dwie godziny lotu przeliczone na przeczytane kilkanaście stron książki, paręnaście odsłuchanych piosenek i lądowanie w Krabi. Kontrola graniczna, pieczątka w paszporcie i możemy przejść na niewielką halę przylotów. Tam władzę nad nami przejmują wysłannicy Resort & Spa PIMALAI. Jeden wyrywa mnie moją walizkę, drugi robi to samo z walizką Nati. Okleja i obwiesza karteczkami. To dobrze. Walizki nie będzie się wycierać i przy odpowiednim traktowaniu naklejki powinny przetrzymać kilka lat. Znajomi na pewno dostrzegą. Trzeci wysłannik prowadzi nas do sklimatyzowanego i oszronionego busa. Ruszamy ku miejscu przeznaczenia.

Doświadczenia wcześniejsze nakazywały mnie sądzić, iż specyfika ruchu drogowego będzie mocno zbliżona do tego co widzieliśmy w innych krajach regionu. Spotkała nas, przynajmniej mnie, niespodzianka. Na drodze panował względny ład i porządek. I to nie dotyczy jedynie resortowego kierowcy, który mógł być stosownie przeszkolony w celu przyzwoitego transportu gości, lecz ogółu poruszających się drogami. Auta suną po drogach dostojnie, bez nadmiernego pośpiechu. Kierowcy używają kierunkowskazów skoro już je posiadają, nie nadużywają klaksonów. Samochody nie spychają motocyklistów i rowerzystów do rowów. Można uznać, że jakaś namiastka przepisów jest respektowana.

Mkniemy zatem około 30 minut drogami trzeciej kolejności odśnieżania, by dotrzeć do przystani, na której oczekuje resortowa łódź motorowa. Nią to przedostajemy się na wyspę docelową – Koh Lanta. Trwa to mniej więcej 15 minut. W międzyczasie mijamy urokliwe wysepki. Na miejscu, by podróż urozmaicić i zgubić ogon ciągnący się za nami być może od Singapuru, szpiegowskim zwodem, zmieniamy środek transportu. Przesiadamy się ponownie do busa. 15 minut drogami czwartej kolejności ośnieżania upewnia nas, że ogon zgubiony. Nikt za nami nie jedzie. Docieramy na miejsce. Wita RESORT & SPA PIMALAI.

Kilka słów od czapy chciałem wetknąć w tym miejscu nim zapomnę. Rzecz o azjatyckich tygrysach będzie. Dyma człowiek przez tą tygrysią krainę i myśli sobie, że coś mocno zabiedzony ten tygrys. Opowieści jakoby tu się jakieś cuda działy a ludziom na zbytku i w luksusie czas mijał, to zwykłe czarowanie rzeczywistości. Bieda i bieda. Nie pierwszy raz o tym wspominam. Gdzie nie zerkniesz, brud. Glina, dykta i blacha falista na wpół pordzewiała, tworzą podstawowy materiał budowlany. Na dom murowany stać nielicznych. Przerażają góry „niczyich” śmieci. Cokolwiek w zasięgu wzroku, sprawia to wrażenie prowizorki i tymczasowości. Drżyjcie narody, chrońcie bogowie przed takim tygrysem.

Opuszczamy busa. Dopada mnie tajska panna i rzecze Welcom, wieszając na szyi kwiecisty naszyjnik. Niestety – odpowiadam anglopoliszem – ale ja tu sierota z żoną przyjechałem. W odpowiedzi tylko hi, hi, hi - ha, ha, ha. Druga podaje schłodzony ręczniczek, nasączony olejkami bym się odświeżył. Prowadzą na kanapy, zimnym napojem częstują. Zdążyłem tylko powiedzieć Miś, Ty portfela pilnuj, bo oni nas w tej zadymie ani chybi obrobić chcą. Ale nie, nie obrobili.
Zostaliśmy zaprowadzeni do naszego pokoju, mieszczącego się w dwupiętrowym domku. W każdym takim, dwa pokoje z łazienką, na osobnych piętrach.
Resort to olbrzymia przestrzeń, na obrzeżach Parku Narodowego. Tuż przy plaży. Usytuowany na wzniesieniu o dużym stopniu nachylenia. Aby dotrzeć na górne poziomy, gdzie mieści się lobby oraz restauracja, w której serwują śniadania i kolacje, najlepiej skorzystać z transportu wewnętrznego. Stąd też roztacza się przepiękny widok na zatokę. Od strony morza, resort jest zamaskowany gęsto porastającymi drzewami i wygląda idyllicznie.
Obecnie trwają ostatki pory monsunowej, więc opadów sporo i słońce w deficycie. Co może być powodem zmartwienia dla przybywających ze starego kontynentu, dla nas było ukojeniem i miłą odmianą. Przyzwoite 27-28 stopni przy niższej wilgotności i przyjemnej nadmorskiej bryzie zapewniały świetne warunki do trwania i odpoczynku.
Nie ustrzegliśmy się zaś zonka. Jak te głupie cipy zalegliśmy dnia jednego na leżaczkach, parasol uważając za zbędny. Nati delikatnie się była zgrilowała. No jak byśmy w pobliże równika przed tygodniem przyjechali i realiów nie znali. Nawet jak słońca nie ma, to ono jest i hajcuje! Gdzieś nam ta prawda wyleciała z głów.
  
Jak było zaplanowane, tak zrobiliśmy. Przemęczać się nie przemęczaliśmy, tyłki sadzając gdzie tylko możliwe, w ruchach dostojeństwo i oszczędność zachowując. A to ekstremalnie wygodne sofy w lobby testując, innym razem przybasenowe leżaki okupując. Podziwianie widoków z lewa, podziwianie widoków z prawa. Spacer plażą.
Nati w lekką nerwowość zdawać się popadła czasem, z pewną trwogą na morze zerkając, które było gniewne, rozbujane i głośne. Koh Lanta jest bowiem jedną z wysp doświadczonych przez tsunami przed dziesięciu laty. Stąd i lęk.
Nie sposób nie wspomnieć o masażach, które lubimy i to bardzo. Kojąca zmysły muzyka, zapach olejków, bezszelestnie poruszająca się masażystka, delikatny dotyk, płynne (kocie) ruchy. 100% relaksu. Podczas dwugodzinnego ugniatania kilkukrotnie wyrywało mnie z drzemki moje własnopaszczowe pochrapywanie. Nie ma kozaka. Każdy odleci.

Niestety, trzy dni na trwaniu i sprzedawaniu czasu za bezcen upłynęły bardzo szybko. Niemal jak walka Gołoty. We wtorek rano zmuszeni byliśmy opuścić swoje pozycję i odtrąbić odwrót. Podobną sekwencją – bus, prom, bus – dostaliśmy się na lotnisko w Krabi. Stąd samolotem plus taksówką wprost do domu w Singu. Z jedyną różnicą, że w sobotę taksówka rozpoczynała naszą wyprawę, natomiast we wtorek była ja kończyła.




























Komentarze

  1. Przepiękne zdjęcia ... takie przyćmione- złamane szarości - bardzo stylowe!
    Panie Blogerze - tak... ale napisz coś z radością!!!!!sarkazm opanowałeś do perfekcji!teraz poproszę o ... entuzjazm!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Drogi Anonimowy,

      Jedynie przez wzgląd na wysoką kulturę mą osobistą, komentarza mnie niepochlebnego nie ciachnąłem. Panują pewne fundamentalne zasady, których na tym blogu należy przestrzegać. A) Nie krytykujemy autora (bo chłop z niego dobry na schwał). B) Nie wywieramy presji, ciśnienia i niczego co mogłoby mu się nie spodobać. Autor przypomnę, to Ja! Poza tymi dwoma (na razie) punktami, w sekcji „komentarze” panuje demokracja i wolność wyrażania swych opinii.
      Sarkazm to moje drugie imię i nie mogę działać wbrew sobie. To tak, jakby namawiać Pink Floyd by zaczęli grać pop-a, bo ich muzyka jest już znana. Nie wiem co masz na myśli „Anonimowy”, ale optymizm i radość w moich wpisach buchają pełną parą. Stawiają włosy dęba i pędzą z zastraszającą siłą wspominanego tsunami zarażając wszystkich optymizmem.

      Usuń
  2. Widelce powiadasz... czyli noże samotne teraz... aha! Zapomniałem Ci powiedzieć, ze wpadnę jutro na kawkę! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taaaa, słyszałem ale śniadanie dopiero jak Nati wróci z porannej jazdy rowerem, a kawa to u Chudej Dupki, tylko, że tam ból, bo żadnych ciastek nie ma.

      Usuń
  3. Francuzi kreca tam reality schow Kohlanta. Polega na tym, ze ludzie maja byc samowystarczalni, lapac albo lowic sobie jedzenie, budowac domki i wykazac sie roznymi sprawnosciami. Na rok zawiesili emisje, bo 2 osoby zmarly z wyczerpania.

    OdpowiedzUsuń
  4. Po wpisie Aniaha już mi lepiej; znaczy nie taki rajski ten raj. A do tego u nas jesień właśnie że bardzo słoneczna jest. Była. Do wczoraj.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ładnie bardzo. I śmieci nigdzie się nie walają. Da się! nawet w ciepłych krajach! Szkoda, że nie wszędzie ludzie potrafią zadbać o to co przyroda im tam chojnie ofiarowała.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nie do końca tak. Że ładnie to zgoda, ale śmieci są i to całe mnóstwo. Jedynie tereny tzw. resortów wraz z przyległymi do nich plażami są ich pozbawione. W interesie resortów jest zadbać o czystość, by goście nie natykali się na śmieci. Zajmując zwykle gigantyczne obszary, zatrudniają armię ludzi do sprzątania, przez co można korzystać z bajecznej plaży, a całość daje poczucie raju. Jednak tam gdzie przebiega granica resortu (idiotyczna nazwa), po drugiej stronie, na ziemi niczyjej, zaczynają się śmieci. Morze śmieci. Można się w nich kąpać.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Food Adventure, Part 1 – wpis gościnny o jedzeniu.

Singapur ma niewiele zalet (tu czytelnicy kręcą głowami z niedowierzaniem), a jedną z nich jest niewątpliwie dostęp to lokalnej kuchni. Przy czym lokalna oznacza niemal całą Azję Południowo-Wschodnią, zatem jedzenie malajskie, indonezyjskie, tajskie, hinduskie, wietnamskie... no i oczywiście singapurskie. Jest w czym wybierać i nasze początki w Singu były jedną wielką wyprawą degustacyjną. W tej chwili wiele lokalnych dań już nam się opatrzyło i z przyjemnością gotujemy w domu bądź chodzimy do „zachodnich” restauracji. Mamy jednak stałe lokalne miejscówki i o jednej z nich będzie dzisiejszy wpis.

Connecting dots - wpis gościnny o meblach

Kiedy byłam dzieckiem bardzo lubiłam konkrenty rodzaj łamigłówki dla dzieci – łączenie ponumerowanych kropeczek, z których powstawały kształty. Takie łamigłówki były na przykład w weekendowym Głosie Szczecińskim. Z kolei w początkowej fazie nauki matematyki najbardziej lubiłam zbiory i części wspólne. I tak mi jakoś zostało – lubię łączyć ze soba fakty, lubię doszukiwać się pokrewieństw i owych części wspólnych – wspólnych przeżyć, historii, pochodzenia. Wierzę też w znaki. Nie, nie drogowe, raczej takie wskazówki od losu. Tym przydługim wstępem wprowadzam Was w kontekst tego wpisu. To naprawdę będzie o meblach. I o częściach wspólnych też.

Raport z kolonii zamorskich - odc.1

Wiem, wiem, trochę pojechałem ostatnim razem. Opowiadania mi pisać, nie blog. Na przyszłość postaram się zdecydowanie bardziej kondensować posty. Poza tym, biję się w pierś lekuchno na znak skruchy. Dostrzegłem w tym moim ostatnim pisaniu delikatniusieńką i ledwie dostrzegalną chęć zabłyśnięcia. No ale ja to już jestem taki malutki pozerek, co to lubi czasem pobłyszczeć.