Tydzień
upłynął mi błyskawicznie. Przemknął niezauważony. Czasu nie wygospodarowałem, by do
klawiaturki się przykleić. A regularność obiecywałem. Ale szczerze wyznam, weny
do pisania ni jakowej nie miałem. Uznałem, że lepiej będzie nie bębnić bez
sensu w klawisze dla samego faktu odbębnienia.
Szczęśliwie
Nati obowiązków drugiego autora się podjęła produkując kolejny tekst gościnny.
Tak się w to pisanie wkręciła, że nim tekst na stronie zaistniał, już nad
kolejnym koncypowała.
Zerkam
na dotychczasowe wpisy i dochodzę do wniosku, że chyba musiałem ostro wagarom swego czasu hołdować, kiedy Pani Kopczewska na lekcjach
języka polskiego wyjaśniała w jaki sposób przecinki rozrzucać. Moje, mam
wrażenie, w całkowity chaos popadły i nijak porządku nie trzymają. Chodzą sobie
w kompletnym nieładzie. Prężą się dumnie w miejscach dla nich nie
przeznaczonych, natomiast tam gdzie porządek powinny wprowadzać, karteczkę Zaraz wracam wystawiły. Przecinek, to
taki terrorysta, co to cały tekst wysadzić w powietrze może, przeinaczając jego
znaczenie.
Wzorowych
interpunkcjonistów przepraszam, ale sytuacja raczej poprawie nie ulegnie.
Edukacja szkolna zakończona. Pani Kopczewska głąba ze szkoły wypuściła, nie
nauczywszy gdzie przecinki stawiać.
Dziś
w sekcję „o nas i duperelach” się wstrzelę, co istotniejsze wydarzenia
minionego tygodnia na osi czasu chcę bowiem umieścić. O Singapurze będzie więc
mniej, lub nawet wcale. Dam mu wytchnienia trochę, by tak bezustannie po nim
nie jeździć. Zatem zwartym harcerskim krokiem podążając…
W
sobotę ubiegłą, późnym popołudniem z Michałem się spotkaliśmy, który znowu w
Singapurze się pojawił. Michał zaprawiony w boju przemytnik, w trudzie i z
narażeniem życia kontrabandę kabanasową dla nas przerzucał z kraju. Ponieważ kabanos
temperatury nie lubi, spotkaliśmy się u nas, aby towaru na zwiędnięcie nie
narażać i szybko w lodówce umieścić. Wcześniej
– kiedy ja dżemki popołudniowej zażywałem, bom strudzony po spacerze był nie
lada - Nati fundamenty kolacji przygotowała. Całość wieczoru spędziliśmy u nas
na balkonie, a za wyżej wspomnianą kolację - humus, tzatziki, baba ghanoush,
pita, kasza jaglana z cebulą i granatem, steki jagnięce, daktyle, ser manchego
i gran Moravia, Rioja – dostała Nati piątkę z uśmiechem i order z ziemniaka.
Balkonowe
spotkanie przeciągnęło się do godzin późno nocnych. W trakcie, konkurs
rozpisaliśmy na najbardziej kiczowatą piosenkę lat 80-tych. Ocenie poddaliśmy
zarówno wartość dźwiękową, jak i zapis video. Wszystkie piosenki, w całości lub
fragmentach odsłuchiwaliśmy w systemie Youtube. Ciekawe co sąsiedzi na to?
Konkurs nie przyniósł zdecydowanego zwycięzcy, ponieważ była tak mocno obsadzony,
jak jury podzielone w swych ocenach. Nieoficjalnym zwycięzcą okazał się Jiri Korn,
choć zastrzeżenia budził fakt, iż jego piosenka zahaczała o lata
siedemdziesiąte. Drugie Grand Prix przyznaliśmy grupie Goombay Dance Band. Tu piorunujące
wrażenie wywarła na nas warstwa wizualna. Sponsorem imprezy był Gin i Tonic, za
co obu bardzo dziękujemy.
W
niedzielę wybraliśmy się do kina. Film z Keanu Reeves-em, „John Wick”. Rany, kaszana nieziemska. Mam
nadzieję, że zabrzmiało jak przestroga. Jedyną jasną stroną filmu jest Keanu w
świetnie skrojonych garniturach. Lepszym rozwiązaniem mimo wszystko jest kupić
sobie plakat Keanu i powiesić nad łóżkiem, niż tracić czas na siedzenie w
kinie. Film nad wyraz wydumany. Nieudolnie naśladuje klimat pokręconych filmów
Tarantino. Zdołano mu już przypiąć etykietę kultowego. Zwykle dostaję łupieżu na samo słowo
„kultowy”. W tym wypadku również, bowiem dla mnie to bryndza. Ciekawe, ponieważ
film był wyborem Nati. Doskonały wybór.
W
poniedziałek, ten po niedzieli z cieniawym filmem, byliśmy w Esplanade Theatre na
koncercie, występie, nie wiem jak to nazwać Grupy
Mozarta. Pewnie w innych okolicznościach, siedząc tyłkiem w ojczyźnie, nie
przyszłoby mi do głowy, aby się na nich wybrać. Okoliczności są jednak zgoła
odmienne, tęsknota za wszystkim co ojczyźniane ogromna. Ponadto mając w pamięci
wejścia Filipa Jaślara we wtorkowej – zdaje się – porannej audycji Zapraszamy do Trójki postanowiliśmy bez
wahania kwartet na żywo zobaczyć. Nie żałuje, bo zabawa była przednia.
Oczywiście na koncercie pojawiła się spora grupa Polaków, ale nie
stanowili(śmy) przeważającej części widowni. Moim niewprawnym matematycznie
okiem, 1/3 sali.
Sobotę
weekendu ostatniego spędziliśmy w warunkach leniwych i okolicach bliskich
domowi. Pierwotnie plan zakładał spotkanie popołudniowe z Michałem. Niestety wzmożone
rypanie Nataliowej głowy sprawiło, że spotkanie odwołaliśmy. Wcześniej u Chudej Dupki na kawie wylądowaliśmy, po
czym 50 metrów dalej do Zac-a przedreptaliśmy
zakupy na kolację czyniąc. Kolacja była krwawa i mięsista. Tej soboty to stek z
Angusa. 300-tu gramowy kawał mięcha ociekającego krwią (jak kto lubi), do tego
kasza jęczmienna z chilli, cebulą, suszonymi pomidorami oraz sałata. Na deser
ser Gran Moravia, Roquefort, daktyle, winogrona i rodzynki sułtańskie. Wino Garnacha.
Pychota.
W
niedzielę o 15.30 w Yahavie spotkaliśmy się z rozdrażnionym na wszystko, co z
Singapurem związane Michałem. A na 19.15 stawiliśmy się w kinie na
rozpoczynającym się German Film Festival. Ku naszemu zmartwieniu Telefonu 110, ani Winnetou w repertuarze festiwalu nie ma, ale za to obejrzeliśmy
bardzo dobry film „West”. Nadspodziewanie dobry. Do tego stopnia, że Nati
roniła nawet łzy w metrze w trakcie drogi powrotnej.
Nie
sposób nie odnotować faktu nadejścia pory deszczowej. Od kilku dni niebo
spowite jest głównie chmurami i chmurzyskami, przez co jest także przyjemniej.
Równie często jak nie pada, a nawet częściej, pada, leje i na ziemie spadają
tony wody, czyniąc parasol całkowicie bezużytecznym.
Dziennik
uzupełniony. Tyle.
Tak jakos szybko przeskoczyles z poprzedniego poniedzialku do ostatniej soboty, ze az musialam sprawdzic czy faktycznie nic sie nie dzialo od wtorku do piatku :)
OdpowiedzUsuńWyszlo na to, ze bylismy jeszcze na jednym filmie, we wtorek, tym o uchodzcach z Sudanu. Nie byl zly, prawda?
A film z Keanu byl dla Keanu :) No i dlatego, ze zebral na Rotten Tomatoes dobre recenzje. Najwyrazniej od takich ludzi, ktorzy maja nizsze oczekiwania.
Za komplement odnosnie kolacji dziekuje. Wychodzi na to, ze co sobota jemy mieso, kasze oraz sery i pijemy wino. Ciekawe co bedzie w najblizsza sobote :)
Po pierwsze, to czy grilujecie też na balkonie? ;-)
OdpowiedzUsuńpo drugie, czy macie jakichkolwiek polskich znajomych na miejscu?
po trzecie, Wilku czy miałeś szansę oglądać NASZYCH w ostatnich zmaganiach piłkarskich? :))), zima nasza, jak to mówią ;-)
egj
Jeśli na grilla, to do East Coast Parku. Tam są przygotowane stanowiska do grillowania, ale my jeśli już, to używamy takich malutkich grilików jednorazowych. Na nasze potrzeby wystarczają takie grilunie w zupełności. Na balkonie dotychczas nie próbowaliśmy.
UsuńKiedyś taki manewr wykonałem w Holandii i zadymiłem dokumentnie balkon naszego sąsiada. Ale mi było wstyd. Po tej historii nie praktykowałem grilla na balkonie.
Z polskich znajomych jest Michał. Jego status co prawda trudno skatalogować, bo równie często i długo jak w Singapurze, bywa również w Polsce. Jest naszym regularnym kurierem. Kiedy jest w Singapurze, a obecnie jest, to spotykamy się dość często. Bywa, że na drugi dzień głowa boli. Do Michała przyjeżdżała regularnie Edyta (żona), oraz zestaw latorośli – Pola, Iga, Adaś. Wygląda jednak na to, że więcej nie przyjedzie. Dziewczynki się nudzą, a Adaś wszedł w wiek pełnopłatnego biletu.
„Naszych” co prawda nie widziałem, lecz śledzę na bieżąco. Doceniam, chociaż z lekkim dystansem. Pokazali wielokroć, że zrywy to ich dyscyplina koronna. Fajnie by było, gdyby zerwali z tą regułą. Oby do wiosny.