Przejdź do głównej zawartości

Raport z kolonii zamorskich - odc.8 - Wydarzenia bieżące, czyli o nas i duperelach, bez Singapuru

Tydzień upłynął mi błyskawicznie. Przemknął niezauważony. Czasu nie wygospodarowałem, by do klawiaturki się przykleić. A regularność obiecywałem. Ale szczerze wyznam, weny do pisania ni jakowej nie miałem. Uznałem, że lepiej będzie nie bębnić bez sensu w klawisze dla samego faktu odbębnienia.
Szczęśliwie Nati obowiązków drugiego autora się podjęła produkując kolejny tekst gościnny. Tak się w to pisanie wkręciła, że nim tekst na stronie zaistniał, już nad kolejnym koncypowała.

Zerkam na dotychczasowe wpisy i dochodzę do wniosku, że chyba musiałem ostro wagarom swego czasu hołdować, kiedy Pani Kopczewska na lekcjach języka polskiego wyjaśniała w jaki sposób przecinki rozrzucać. Moje, mam wrażenie, w całkowity chaos popadły i nijak porządku nie trzymają. Chodzą sobie w kompletnym nieładzie. Prężą się dumnie w miejscach dla nich nie przeznaczonych, natomiast tam gdzie porządek powinny wprowadzać, karteczkę Zaraz wracam wystawiły. Przecinek, to taki terrorysta, co to cały tekst wysadzić w powietrze może, przeinaczając jego znaczenie.
Wzorowych interpunkcjonistów przepraszam, ale sytuacja raczej poprawie nie ulegnie. Edukacja szkolna zakończona. Pani Kopczewska głąba ze szkoły wypuściła, nie nauczywszy gdzie przecinki stawiać.

Dziś w sekcję „o nas i duperelach” się wstrzelę, co istotniejsze wydarzenia minionego tygodnia na osi czasu chcę bowiem umieścić. O Singapurze będzie więc mniej, lub nawet wcale. Dam mu wytchnienia trochę, by tak bezustannie po nim nie jeździć. Zatem zwartym harcerskim krokiem podążając…

W sobotę ubiegłą, późnym popołudniem z Michałem się spotkaliśmy, który znowu w Singapurze się pojawił. Michał zaprawiony w boju przemytnik, w trudzie i z narażeniem życia kontrabandę kabanasową dla nas przerzucał z kraju. Ponieważ kabanos temperatury nie lubi, spotkaliśmy się u nas, aby towaru na zwiędnięcie nie narażać i szybko w lodówce umieścić.  Wcześniej – kiedy ja dżemki popołudniowej zażywałem, bom strudzony po spacerze był nie lada - Nati fundamenty kolacji przygotowała. Całość wieczoru spędziliśmy u nas na balkonie, a za wyżej wspomnianą kolację - humus, tzatziki, baba ghanoush, pita, kasza jaglana z cebulą i granatem, steki jagnięce, daktyle, ser manchego i gran Moravia, Rioja – dostała Nati piątkę z uśmiechem i order z ziemniaka.
Balkonowe spotkanie przeciągnęło się do godzin późno nocnych. W trakcie, konkurs rozpisaliśmy na najbardziej kiczowatą piosenkę lat 80-tych. Ocenie poddaliśmy zarówno wartość dźwiękową, jak i zapis video. Wszystkie piosenki, w całości lub fragmentach odsłuchiwaliśmy w systemie Youtube. Ciekawe co sąsiedzi na to? Konkurs nie przyniósł zdecydowanego zwycięzcy, ponieważ była tak mocno obsadzony, jak jury podzielone w swych ocenach. Nieoficjalnym zwycięzcą okazał się Jiri Korn, choć zastrzeżenia budził fakt, iż jego piosenka zahaczała o lata siedemdziesiąte. Drugie Grand Prix przyznaliśmy grupie Goombay Dance Band. Tu piorunujące wrażenie wywarła na nas warstwa wizualna. Sponsorem imprezy był Gin i Tonic, za co obu bardzo dziękujemy.  





W niedzielę wybraliśmy się do kina. Film z Keanu Reeves-em, „John Wick”. Rany, kaszana nieziemska. Mam nadzieję, że zabrzmiało jak przestroga. Jedyną jasną stroną filmu jest Keanu w świetnie skrojonych garniturach. Lepszym rozwiązaniem mimo wszystko jest kupić sobie plakat Keanu i powiesić nad łóżkiem, niż tracić czas na siedzenie w kinie. Film nad wyraz wydumany. Nieudolnie naśladuje klimat pokręconych filmów Tarantino. Zdołano mu już przypiąć etykietę kultowego. Zwykle dostaję łupieżu na samo słowo „kultowy”. W tym wypadku również, bowiem dla mnie to bryndza. Ciekawe, ponieważ film był wyborem Nati. Doskonały wybór.



W poniedziałek, ten po niedzieli z cieniawym filmem, byliśmy w Esplanade Theatre na koncercie, występie, nie wiem jak to nazwać Grupy Mozarta. Pewnie w innych okolicznościach, siedząc tyłkiem w ojczyźnie, nie przyszłoby mi do głowy, aby się na nich wybrać. Okoliczności są jednak zgoła odmienne, tęsknota za wszystkim co ojczyźniane ogromna. Ponadto mając w pamięci wejścia Filipa Jaślara we wtorkowej – zdaje się – porannej audycji Zapraszamy do Trójki postanowiliśmy bez wahania kwartet na żywo zobaczyć. Nie żałuje, bo zabawa była przednia. Oczywiście na koncercie pojawiła się spora grupa Polaków, ale nie stanowili(śmy) przeważającej części widowni. Moim niewprawnym matematycznie okiem, 1/3 sali.

Sobotę weekendu ostatniego spędziliśmy w warunkach leniwych i okolicach bliskich domowi. Pierwotnie plan zakładał spotkanie popołudniowe z Michałem. Niestety wzmożone rypanie Nataliowej głowy sprawiło, że spotkanie odwołaliśmy. Wcześniej u Chudej Dupki na kawie wylądowaliśmy, po czym 50 metrów dalej do Zac-a przedreptaliśmy zakupy na kolację czyniąc. Kolacja była krwawa i mięsista. Tej soboty to stek z Angusa. 300-tu gramowy kawał mięcha ociekającego krwią (jak kto lubi), do tego kasza jęczmienna z chilli, cebulą, suszonymi pomidorami oraz sałata. Na deser ser Gran Moravia, Roquefort, daktyle, winogrona i rodzynki sułtańskie. Wino Garnacha. Pychota.


W niedzielę o 15.30 w Yahavie spotkaliśmy się z rozdrażnionym na wszystko, co z Singapurem związane Michałem. A na 19.15 stawiliśmy się w kinie na rozpoczynającym się German Film Festival. Ku naszemu zmartwieniu Telefonu 110, ani Winnetou w repertuarze festiwalu nie ma, ale za to obejrzeliśmy bardzo dobry film „West”. Nadspodziewanie dobry. Do tego stopnia, że Nati roniła nawet łzy w metrze w trakcie drogi powrotnej.

Nie sposób nie odnotować faktu nadejścia pory deszczowej. Od kilku dni niebo spowite jest głównie chmurami i chmurzyskami, przez co jest także przyjemniej. Równie często jak nie pada, a nawet częściej, pada, leje i na ziemie spadają tony wody, czyniąc parasol całkowicie bezużytecznym.


Dziennik uzupełniony. Tyle.

Komentarze

  1. Tak jakos szybko przeskoczyles z poprzedniego poniedzialku do ostatniej soboty, ze az musialam sprawdzic czy faktycznie nic sie nie dzialo od wtorku do piatku :)
    Wyszlo na to, ze bylismy jeszcze na jednym filmie, we wtorek, tym o uchodzcach z Sudanu. Nie byl zly, prawda?
    A film z Keanu byl dla Keanu :) No i dlatego, ze zebral na Rotten Tomatoes dobre recenzje. Najwyrazniej od takich ludzi, ktorzy maja nizsze oczekiwania.
    Za komplement odnosnie kolacji dziekuje. Wychodzi na to, ze co sobota jemy mieso, kasze oraz sery i pijemy wino. Ciekawe co bedzie w najblizsza sobote :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Po pierwsze, to czy grilujecie też na balkonie? ;-)
    po drugie, czy macie jakichkolwiek polskich znajomych na miejscu?
    po trzecie, Wilku czy miałeś szansę oglądać NASZYCH w ostatnich zmaganiach piłkarskich? :))), zima nasza, jak to mówią ;-)
    egj

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli na grilla, to do East Coast Parku. Tam są przygotowane stanowiska do grillowania, ale my jeśli już, to używamy takich malutkich grilików jednorazowych. Na nasze potrzeby wystarczają takie grilunie w zupełności. Na balkonie dotychczas nie próbowaliśmy.
      Kiedyś taki manewr wykonałem w Holandii i zadymiłem dokumentnie balkon naszego sąsiada. Ale mi było wstyd. Po tej historii nie praktykowałem grilla na balkonie.
      Z polskich znajomych jest Michał. Jego status co prawda trudno skatalogować, bo równie często i długo jak w Singapurze, bywa również w Polsce. Jest naszym regularnym kurierem. Kiedy jest w Singapurze, a obecnie jest, to spotykamy się dość często. Bywa, że na drugi dzień głowa boli. Do Michała przyjeżdżała regularnie Edyta (żona), oraz zestaw latorośli – Pola, Iga, Adaś. Wygląda jednak na to, że więcej nie przyjedzie. Dziewczynki się nudzą, a Adaś wszedł w wiek pełnopłatnego biletu.
      „Naszych” co prawda nie widziałem, lecz śledzę na bieżąco. Doceniam, chociaż z lekkim dystansem. Pokazali wielokroć, że zrywy to ich dyscyplina koronna. Fajnie by było, gdyby zerwali z tą regułą. Oby do wiosny.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Food Adventure, Part 1 – wpis gościnny o jedzeniu.

Singapur ma niewiele zalet (tu czytelnicy kręcą głowami z niedowierzaniem), a jedną z nich jest niewątpliwie dostęp to lokalnej kuchni. Przy czym lokalna oznacza niemal całą Azję Południowo-Wschodnią, zatem jedzenie malajskie, indonezyjskie, tajskie, hinduskie, wietnamskie... no i oczywiście singapurskie. Jest w czym wybierać i nasze początki w Singu były jedną wielką wyprawą degustacyjną. W tej chwili wiele lokalnych dań już nam się opatrzyło i z przyjemnością gotujemy w domu bądź chodzimy do „zachodnich” restauracji. Mamy jednak stałe lokalne miejscówki i o jednej z nich będzie dzisiejszy wpis.

Connecting dots - wpis gościnny o meblach

Kiedy byłam dzieckiem bardzo lubiłam konkrenty rodzaj łamigłówki dla dzieci – łączenie ponumerowanych kropeczek, z których powstawały kształty. Takie łamigłówki były na przykład w weekendowym Głosie Szczecińskim. Z kolei w początkowej fazie nauki matematyki najbardziej lubiłam zbiory i części wspólne. I tak mi jakoś zostało – lubię łączyć ze soba fakty, lubię doszukiwać się pokrewieństw i owych części wspólnych – wspólnych przeżyć, historii, pochodzenia. Wierzę też w znaki. Nie, nie drogowe, raczej takie wskazówki od losu. Tym przydługim wstępem wprowadzam Was w kontekst tego wpisu. To naprawdę będzie o meblach. I o częściach wspólnych też.

Raport z kolonii zamorskich - odc.1

Wiem, wiem, trochę pojechałem ostatnim razem. Opowiadania mi pisać, nie blog. Na przyszłość postaram się zdecydowanie bardziej kondensować posty. Poza tym, biję się w pierś lekuchno na znak skruchy. Dostrzegłem w tym moim ostatnim pisaniu delikatniusieńką i ledwie dostrzegalną chęć zabłyśnięcia. No ale ja to już jestem taki malutki pozerek, co to lubi czasem pobłyszczeć.