Gdybym zamieszkać miał kiedyś w
Szanghaju,
To tylko będąc wiecznie na haju.
Bo miasto na trzeźwo to nie do
przyjęcia,
Samo wpycha w nałogu objęcia.
G.Załubski 2014
Nawet
u mnie, nieroba cyklicznego, zdarzają się chwile, kiedy czas biegnie zastraszająco
szybkim tik-tak nijak nie dając się przyhamować. Dlatego dopiero teraz, spory
poślizg nadrabiając, szanghajskie wrażenia dokumentuję. Przezornością się jednak
zawczasu wykazałem, jako ten król Jagiełło, co to nasz oręż po lasach był
skrywał. Poczynione spostrzeżenia na karteczkach punktowałem, niepewny swej
zawodnej chwilami pamięci, by o wszystkim tym co zobaczyłem w odpowiednim
czasie światu donieść. Czas ten odpowiedni właśnie nastał.
Zaczęło
się od wczesnej pobudki w samym środku nocy. Sam sobie winien jestem, bo kto
wybiera lot o 6.40? O 3.15 budzik postawił mnie do pionu, a już po godzinie
piękny, ogolony i z nakręconymi lokami wkroczyłem na lotnisko Changi. Nadałem
bagaż, s-check-in-owałem się. Wykonując serię uśmiechów, dodając kilka
beznadziejnych tekstów, poprosiłem dziewczynę z drugiej strony lady o zmianę
miejsca na lot KL – Szanghaj. Dziewczyna uśmiechy odwzajemniła, miejsce mi
zmieniła, w międzyczasie pytając, czy mieszkam w Singapurze, czy tylko przelotem
i kiedy ewentualnie wracam. I znowu uśmiech z odpowiedzią, że owszem, mieszkam
i wracam za całkiem niedługo, ale niestety co zrobić, bo z żoną. I tak byśmy
się uśmiechali pewnie do siebie dłużej, gdyby nie narastająca kolejka chętnych
do odprawy i mój wkrótce mający nastąpić lot.
Pogląd
swój na latanie kiedyś już wyrażałem. Powtarzać się nie zamierzam. Latanie mój
wróg. Wczesnym popołudniem, lecz z czterdziestominutowym opóźnieniem
wylądowałem na lotnisku Pudong. Przechodząc wszystkie (nie)zbędne kontrole,
niezwykle poważnych służb umundurowanych, odebrałem swoją walizkę, szczęśliwy,
że dotarła w odpowiednie miejsce i mimo użycia całego arsenału dostępnych środków
służących zagładzie, walizki nie udało się zniszczyć.
Licząc
na palcach, to mój drugi raz w Szanghaju. Uznałem, że być może to ostatnia
nadarzająca się okazja by go ponownie zobaczyć. Tym bardziej, że poprzednia w
nim obecność, pozostawiła w mojej pamięci kiepawy obraz. Postanowiłem, że
warto swe odczucia zrewidować.
Już
pierwszy kontakt z szanghajską rzeczywistością może okazać się ciosem między
oczy. Szanghajskie taksówki. Jako dawny globtroter, w swym bujnym życiu Felka
marynarza los pakował mnie do taksówki pakistańskiej, indyjskiej, indonezyjskiej,
kenijskiej, tanzańskiej, mozambijskiej, i mógłbym tak jeszcze długo, gdyby nie fakt,
że naród zaczął podróżować i wszystkie te nazwy przestały na nim robić wrażenie.
W każdym razie, wszystko to nic w zetknięciu z taksówką szanghajską.
Szanghajska taksówka jest brudna. Niewyobrażalnie brudna. Tajemnicą
niewyjaśnioną dla mnie jest, co należy robić i jakich środków użyć, by stan
taki osiągnąć? Pojęcie brudu w zetknięciu z taksówką szanghajską nabiera nowego
znaczenia. Dosadniej, są usyfione w sposób nakazujący ustawiczne baczenie, bowiem
przytwierdzić się można do siedzenia na stałe. Dewastacja taksówek z zewnątrz,
jak i wewnątrz poziom gwarantuje wysoki i mocno zaawansowany. Zajmując miejsce
w jej wnętrzu przygotować należy nozdrza na odór śmierdzących papierosów oraz zapachy
chińskiego jedzenia.
Szanghajski taksówkarz to zawodnik programowo migający się od panujących reguł ruchu drogowego, a jego jazda łączy w sobie elementy szaleństwa i obłąkania. Jak ognia unika podporządkowania się zasadom sygnalizacji świetlnej, czerwone światło uznając za iluzję. Rozwalcuje wszystko i wszystkich, którzy staną mu na drodze, włącznie z ociągającym się pieszym tkwiącym w mylnym przekonaniu bezpieczeństwa jakie daje mu zielony ludzik. Szanghajski taksówkarz konsekwentnie realizuje projekt całkowitej niekompatybilności językowej, chcąc przekonać świat, że nadmierna znajomość języków tylko szkodzi. W ekstremalnych sytuacjach, zdarzyć się może, że szanghajski taksówkarz ma problemy z topografią miasta, bo przecież pochodzi z innej części kraju, a w Szanghaju jest od wczoraj. Nerwy na nic się zdadzą, to tylko dodatkowy smaczek. Liczy się przygoda.
Za namową i instrukcjami Nati, szybko opanowałem podstawowe i pomocne zwroty w języku zbliżonym do chińskiego – w lewo, w prawo, prosto, stop. Bardzo użyteczne.
Szanghajski taksówkarz to zawodnik programowo migający się od panujących reguł ruchu drogowego, a jego jazda łączy w sobie elementy szaleństwa i obłąkania. Jak ognia unika podporządkowania się zasadom sygnalizacji świetlnej, czerwone światło uznając za iluzję. Rozwalcuje wszystko i wszystkich, którzy staną mu na drodze, włącznie z ociągającym się pieszym tkwiącym w mylnym przekonaniu bezpieczeństwa jakie daje mu zielony ludzik. Szanghajski taksówkarz konsekwentnie realizuje projekt całkowitej niekompatybilności językowej, chcąc przekonać świat, że nadmierna znajomość języków tylko szkodzi. W ekstremalnych sytuacjach, zdarzyć się może, że szanghajski taksówkarz ma problemy z topografią miasta, bo przecież pochodzi z innej części kraju, a w Szanghaju jest od wczoraj. Nerwy na nic się zdadzą, to tylko dodatkowy smaczek. Liczy się przygoda.
Za namową i instrukcjami Nati, szybko opanowałem podstawowe i pomocne zwroty w języku zbliżonym do chińskiego – w lewo, w prawo, prosto, stop. Bardzo użyteczne.
Nie
zajęło mi wiele, by utwierdzić się w przekonaniu, że odbiór Szanghaju dzisiaj i
zlepku tego co pozostało w mej pamięci po ostatniej wizycie zespala się.
Czterdzieści minut spędzone w taksówce w drodze z lotniska do hotelu.
Pierwsze
spostrzeżenie, to potwornie brudne samochody. Wygląd niektórych sugeruje, że
nie były myte nigdy. Bez wyjątku ciężarowe, osobowe. Ale w Szanghaju wszystko
jest brudne. Nawet kiedy świeci słońce, brakuje słonecznego blasku. Wszystko
jest szare, stalowe, ponure, zakurzone, jakby przykryte pyłem wulkanicznym. Moje
uwagi dotyczące brudu mogą przywoływać uśmiech na twarzy, bo ja tylko o tym,
lecz nie przypominam sobie innego miejsca, bym z taką ostrożnością kontrolował
wszystko czego dotykam. Szanghaj łącząc dominujący w nim beton, brzydotę
architektoniczną, brud i szarość, kojarzy mi się z mrocznym miastem dotkniętym
atakiem nuklearnym. Unoszący się nad miastem niemal bezustannie smog, można
obarczyć częścią winy za efekt przykurzenia miasta, lecz działania na rzecz
utrzymania czystości są raczej w zaniku bądź doskonale maskowane.
Szanghaj
w moich oczach w wielu miejscach przypomina teren wielkiej, opuszczonej fabryki,
na terenie której ktoś postanowił zbudować miasto. Realizując kaprys, na
chusteczce higienicznej opracował biznes plan, wykonał szkic, na koniec się
wysmarkał i poszło. Zburzył jedną halę, wybudował pseudo nowoczesny wieżowiec.
Inną halę zachował. Drogi prowadzące donikąd, zakończone szlabanami strzegącymi
niczego, również. Kolejną z hal produkcyjnych rozebrał w połowie, nie mając
pojęcia co z tym dalej czynić, a zaraz obok wyrychtował salon Rolls Royce, Armaniego,
Versace, na tyłach których zamieszkują w ruderach ludzie, załatwiający swoje
potrzeby fizjologiczne bezpośrednio na ulicy, wprost do studzienek ściekowych.
Taki to właśnie ten Szanghaj.
Zdecydowanie
wyrażam głos sprzeciwu dla tytułowania Szanghaju miastem nowoczesnym. I nie dam
się w tym temacie przekonać. Są miejsca gdzie buduje się zoo, parki wodne,
safari, itp., służące rozrywce. W Szanghaju zaś stworzono pokazowy rezerwat
luksusu i ogólnie pojętej nowoczesności. Szklane domy, wielkie neony. Mimo
wszystko, stanowiące wydzieloną enklawę w ograniczonych ramach. Jak muzeum z
eksponatami. Akurat tyle, by wystarczyło na ładną widokówkę.
Reszta
Szanghaju wcale nie jest ani piękna, ani nowoczesna, ani bogata. To beton,
wielka płyta, ogromne, monumentalne, szare, ciężkie, przytłaczające, przeskalowane
w rozmiarach i nadmiernym zdobnictwie budynki socrealizmu. Ludzie na ulicach, w
metrze, są szarzy, ponurzy, w popielato czarnej odzieży, której jakość i materiały
przypominającą tą sprzed kilkudziesięciu lat. Zmęczone twarze bez cienia
uśmiechu, ludzi zdających się być zawsze pokrytymi warstwą kurzu, i co charakterystyczne,
a zwróciło moją uwagę sterylnego zjeba, zwykle w brudnych butach. Obraz z
PRL-u, którego cząstkę udało mi się zapamiętać i teleportacja w lata
osiemdziesiąte. Zresztą metro - wniosek z obserwacji - to środek lokomocji społeczeństwa
niższych warstw i raczej ubogich. Może jeszcze ekspatów i turystów. Ciężko w
nim dostrzec białe kołnierzyki, które w codziennej pogoni do i ze swych biur
wykorzystywałyby je jako naturalny i najszybszy rodzaj transportu. Szanghaj
zdecydowanie pozostawia u mnie wrażenie miasta, któremu bliżej do metropolii
krajów trzeciego świata, aniżeli miasta nowoczesnego.
Zadziwiająca,
ale i śmieszna jest ilość wszechobecnych służb mundurowych. Pilnują wszystkiego
czego można, a nie trzeba pilnować. Każdego budynku państwowego, i nie tylko.
Wartownika można spotkać wszędzie. Wejścia każdego parku, każdej stacji metra,
strzeże ważna zuniformizowana persona, zwykle w za dużym mundurze. Zbędny trud pozbawionej
jakiegokolwiek sensu pracy, przynoszącej jakiekolwiek korzyści komukolwiek.
Chińczycy
nie posiadają w swoim kulturowym kanonie słów „przepraszam”, „proszę”, „dziękuję”. Nie to, że nie używają, nie posiadają
ich. Brak kultury przybiera często formy lekkiego zezwierzęcenia. Przepychanie
się, bezpardonowa walka o miejsca, np. w metrze. Atawizmy. Krok wstecz w
procesie socjalizacji. Partia może sobie pogratulować. W zaledwie kilkadziesiąt
lat uwsteczniła społeczeństwo. Zresztą, to samo, może w nieco łagodniejszej
formie obserwujemy w Singapurze.
W
czasie ubiegłorocznego pobytu w Szanghaju, jak to zwykle przy naszych wyjazdach
bywa, człapałem jak to cielę, krok w krok za Nati, która każdy dostępny na
rynku przewodnik turystyczny obryty ma na beton. Trop za Nati trzymałem, nie
przykładając wagi dokąd jadę, gdzie mam wsiąść, gdzie wysiąść, którędy wejść, a
którędy wyjść, którą linią metra mam jechać. Moje zadanie ograniczało się do
tego by spódnicy Naciowej z rąk nie wypuścić i się nie zgubić. Udało się.
Teraz
byłem zdany na własne siły w tym dzikim kraju, w którym kłopoty na linii
komunikacyjnej przypuszczałem mogą nastąpić. Pierwsze dwa dni, jako, że weekend
przypadał, Nati wsparciem służyła, ale już w kolejne, samotnie przez szanghajską
dżunglę musiałem się przedzierać. No może z tym przewodnikiem, co to Nati go ma
w małym paluszku.
Czasem
dysponowałem w wystarczających ilościach, pogoda przez większą część pobytu
dopisywała, przemierzałem więc Szanghaj swoimi ścieżkami. Obawy o niemożność
nawiązania kontaktów z miejscowym ludem i artykułowanie swych potrzeb,
ustąpiły. Z pomocą przychodziły dłonie i system migowy. Jeżeli zamawiałem
taksówkę z hotelu, ciężar klarowania kierowcy celu mojego kursu brała na siebie
obsługa hotelu. Jeżeli zatrzymywałem taksówkę w mieście, z pomocą wudu, hudu
lub obu naraz jakoś sobie radziłem.
Natomiast
poruszanie się szanghajskim metrem stanowi zabawę dla małych dziewczynek. Mimo,
że jest gigantyczne i bardzo
rozbudowane, dowożąc praktycznie w dowolny punkt miasta, a transport autobusowy
ograniczając do roli transportu wewnątrz dzielnicowego, jest bardzo czytelne i
świetnie oznakowane w języku langłicz. Również informacje o kolejnych stacjach
podawane są w zrozumiałym języku. Automatyczne kasy zanglikanizowane, a ich
obsługa prosta i nieskomplikowana. Tym sobie Szanghaj u mnie zapunktował.
Prędkością
patrolową przemierzając Szanghaj, lustrowałem ten mniej i bardziej popularny.
Zapuszczałem się w dziwne uliczki, rewiry w których biała twarz i moje blond
loczki wywoływały zdumienie. I gdybym tylko wykazał się nieco większą
obrotnością - między innymi dzięki tym blond loczkom - mógłbym sobie żon
naciachać, co dzień nową. Raz sytuacji trochę zaskakującej doświadczyłem.
Dupeńka na szpileczkach, objuczona torbami ze sklepów marek półki wyższej,
poprosiła mnie czymś co z grubsza brzmiało jak angielski o wykonanie zdjątka. Z
jednego zdjątka zrobiła się cała sesja, bo dziewczę wciąż minę miało
niepocieszoną, kolejne uznając za nie perfekcyjne. W pewnej chwili odebrała mi
z rąk telefon, którym fotki trzaskałem i szybkim pstryk, pstryk, pstryk kilka
fotek mojej osobie wykonała, po czym migusiem tup, tup, tup na swych
szpileczkach pomknęła, stukając obcasikami i coś tam mamrocząc pod nosem. O w
mordę! Co to było? Stałem tak z rozdziawioną paszczą, nie wiedząc czego byłem
świadkiem przed chwilą.
Analizując
moją szanghajską włóczęgę, teorię mocno zuchwałą dla niektórych ośmielę się przedstawić – najlepsze co Szanghaj ma do zaoferowania lub znakomita tego
większość związana jest z czasami kolonialnymi. Pewnie mocno dyskusyjne, ale
takie wyrażam przekonanie. French Concession, Bund i jego okolice. To tu widać
świetność i wielkość dawnego Szanghaju. Nie nowe wysokościowce na Pudong-u. Jutro,
pojutrze ktoś zbuduje nowe, wyższe, piękniejsze, które przyćmią wielkością i
rozmiarem te dzisiejsze. Majestatycznego piękna budynków wzniesionych wzdłuż
promenady nie sposób przyćmić do dziś.
Udając
się do francuskiej dzielnicy, można ulec złudzeniu przemieszczania się ulicami
zupełnie innego miasta. Wąskie ulice, gęsto obsadzone platanami, knajpki, bary,
kafejki, niewielkie butiki. Unoszący się w powietrzu klimat Europy i
specyficzna atmosfera. Obszar, który tętni życiem zarówno w dzień jak i w nocy.
Jest skupiskiem ekspatów przebywających w Szanghaju. Niestety, władza jedynie
słusznych rządów sprawiła, że wiele z przepięknych kamienic, budynków ulega
silnemu rozkładowi, bądź dewastacji architektonicznej padając ofiarą dziwnych i
radosnych przeróbek. Ponadto obwieszone kablami w ilościach nieprawdopodobnych,
brudne, bardziej straszą niż zdobią.
Moje
całodzienne wędrówki kończyłem odbierając Nati z biura. Razem wyruszaliśmy na
łowy, by miejsce na posiłek wieczorny upolować. Z rzeczy wartych odnotowania,
zaliczyliśmy dziurkę gdzie na własnoręcznie wystawionym na zewnątrz stoliku i
taborecikach wcinaliśmy zupę wraz z pierożkami. Całkiem smaczne, ale powiem
szczerze, nigdy bym się nie odważył, gdyby nie fakt, że Nati przetestowała
miejsce wcześniej z polecenia koleżanki i wciąż żyła. I Nati i koleżanka.
Zaliczyliśmy
też hot pot-a. Był bardzo hot. Piekielnie hot. Myślałem, że włosy na głowie mi
wypali. Kiedy po wyjściu kichnąłem, pół dzielnicy stanęło w płomieniach. Jednak
rzeczą najbardziej dla mnie odkrywczą kulinarnie, do tego stopnia, że byliśmy
tam dwa razy, był lokal z kuchnią chińskich muzułmanów. Już sam fakt istnienia
takiej grupy wywołał u mnie zdziwienie. Czemu jednak nie? Chiny ogromnym
państwem są.
Chińscy
muzułmanie wyglądem odbiegają od wyglądu statystycznego Chińczyka. Urodą
przypominają bardziej Azerów, Ormian, Tatarów. Chociaż Tatara – oprócz tego na
talerzu – żadnego nie znam, ale widziałem w czytance, w podstawówce takiego
jednego, który hejnalistę w Krakowie z łuku namierzył i tenże Tatar z rysunku
podobny był do tych co to się w knajpie uwijali. Tak czy owak, kuchnia
fantastyczna. Zestawem przypraw jakby czerpiąca trochę z hinduszczyzny, a
trochę z kuchni arabskich. Jedliśmy między innymi humus, pieczoną jagnięcinę na
szpadkach, jagnięcinę duszoną z warzywami, na deser bakławę, a więc smaki
odległe tradycyjnej kuchni chińskiej. Są też i noodle, lecz przyrządzane na
zupełnie inną modłę. Jednym słowem, jedzenie dla mnie absolutnie rewelacyjne i na
pewno coś nowego, co przypadło mi, a myślę, że i także nam, do gustu.
Wrócić jeszcze na krótką chwilę do weekendu chciałem, ponieważ nim całkiem na tą głęboką wodę zostałem puszczony i
samotne działania operacyjne na organizmie szanghajskim, w niedzielne wczesne
popołudnie spotkaliśmy się z Liną, koleżanką Nati z pracy, oraz Chanem, jej
mężem. Zjedliśmy lunch, a następnie udaliśmy do ich domu, na herbatę.
To spory ukłon w nasza stronę, bowiem nie jest powszechnym zwyczajem chińskim,
zapraszanie było, nie było, obcych osób do domu.
Politykę
dla bezpieczeństwa zostawiliśmy za drzwiami. Z ciekawością socjologa
niespełnionego przysłuchiwałem się w jaki sposób Chan i chyba wiele osób jemu
podobnych odbierają Chiny. Dla sytuacji
zobrazowania, Chan i Lina pochodzą z poza Szanghaju. Do Szanghaju zwabiły ich
studia i tu pozostali. Są wykształceni, znają angielski – co nie jest takie
oczywiste w Chinach, mają dobre posady, należą do grupy dobrze sytuowanej,
oceniając na podstawie tego co można zobaczyć wkoło.
W
czasie rozmowy porównywaliśmy realia życia w Europie, Polsce, Chinach. Chan,
najwyraźniej żywi przekonanie, iż żyje w zupełnie normalnym kraju, którego
standardy nie odbiegają od tych jakie panują w krajach tzw. kultury zachodniej.
Uważa Chiny za kraj niczym nie ustępujący USA. Chiny które zapewniają podobny
poziom życia. Ba, gdzieś w tych jego słowach przebijała się nutka dumy.
Oczywiście zachowuje świadomość drobnych niedoskonałości, typu zanieczyszczone
powietrze, ale zupełnie nie dostrzega rzeczy, które akurat dla mnie są powodem,
dla których Chin nie można traktować jako państwa absolutnie normalnego,
postępującego według przejrzystych i cywilizowanych zasad. Według Chana, Chiny
to państwo zapewniające wszystko czego doświadczyć można w innych
cywilizowanych miejscach na ziemi. Ciekawe.
Tydzień
zleciał, piątkowy poranek nastał. Poważne i wnikliwe oko
urzędnika emigracyjnego odzianego w ciut za duży capurek – co powagi temu
urzędnikowi nieco ujmowało – uznało, że tajemnic kraju specyficznej demokracji
nie wywożę i Chińską Republikę opuścić mogę. By nie było, że zmiany i
rozprężenie kompletne, pani żołnierka – również za duży capurek na głowie
dzierżąc – co to bagaże lustrowała, malutki suspens do historii podróży mojej
na koniec wprowadzić postanowiła. Angielszczyzną w dialekcie szanghajskim
walizę mi otworzyć nakazała. Kilkadziesiąt
sekund upłynąć musiało, nim się spostrzegłem głupi, że pani do mnie
angielskim wyjeżdża. Walizę oczywiście bez ociągania otworzyłem, nie chcąc być
posądzonym, a być może i rozstrzelanym w trybie natychmiastowym, lekceważenia
służb mundurowych w za dużym capurku. Pani nakazała mi jedynie baterię foto
aparatu z walizki wyjąć, która z jakiś powodów jej tam nie pasowała i
najwyraźniej feng shui z resztą nie tworzyła, bowiem na pozostałe dwie
identyczne, oraz adapter lapka uwagi nie zwróciła. Drobne te niedogodności podróży mojej jednak nie zakłóciły. Chwilę po
tym, z baterią w bagażu podręcznym, Boening 777 poniósł mnie w drogę powrotną
do Singapuru.
na ostatnim zdjęciu widzę japońską inwazję. .. znaczy Godzillę ;) Sławek E.
OdpowiedzUsuńJa tez ja widze, to choinka z glowa I lapami ze znakow drogowych :)
UsuńFajna ta opowiastka dla czleka ze wsi ;) Ziootas
OdpowiedzUsuńale fajne foty :)
OdpowiedzUsuńa co z tymi sportami ekstremalnymi zapowiadanymi wcześniej? Czy chodziło o samodzielne poruszanie sie po Szanghaju? czy o eksperymenty z zakazanymi substancjami (ach ten wierszyk...) ;-) egj
Przelot Malaysia Airlines uznać należy za sport ekstremalny. Zdarzyło im się parę nielotów w ostatnim roku. Publika na pokładzie niby wyluzowana, ale jak tylko samolotem trochę zaczynało cząchać, od razu pojawiały się niepewne spojrzenia.
UsuńEksperymentów żadnych nie było;). Chińska Republika karze za takie eksperymenty plutonem egzekucyjnym. Wierszyk stanowi wyraz tęsknoty za krajem bagiennym. A wierszyk,… Elli, bo ja człowiek wielu talentów jestem. Potrafię trawnik przystrzyc, grochówkę ugotować, poród odebrać i przebój na festiwalu Eurowizji zaśpiewać.
i loczki na mokrą włoszkę zakręcić... :) egj
OdpowiedzUsuń