Po
trzech latach, powodowani regularną przedświąteczną nostalgią i rzewnymi
wspomnieniami - jak to z nią fajnie, choinkę żywą i najprawdziwszą z
prawdziwych zdecydowaliśmy się ugościć w tym roku. Stanęła u nas w miniony
piątek, by serca nam radować i okres świąteczny umilać.
Choinka
– nie ma lipy – jest Amerykańska. Nie wiem czy splendoru jej to dodaje, ale
jest piękna. Może ciut podrasowana sterydami (jak to w Ameryce), ponieważ
pachnie niesamowicie. Choinka ma cztery fity, chociaż nie bardzo zorientowany
jestem co to może oznaczać. Przyspieszenie, spalanie?
Jak
to babki, na strojenie wybrały się razem z Natalią w sobotnie popołudnie, mnie
nie dając dotknąć niczego. Być może trochę jej duchota przeszkadza, bo do
klimatu nie nawykła. Teraz sobie pomruguje i pobłyskuje światełkami, dumna i w
pełnej krasie, radując nasze oczy. Sprawia, że jest prawie jak powinno być. Na
pewno Mikołaj też się ucieszy. Przystanek mu przygotowaliśmy i będzie miał
chłop gdzie prezenty zostawić. Zarąbiście grzeczny w tym roku byłem i na jego
wizytę bardzo liczę. Jak nikt, na prezenty sobie zapracowałem.
Taki mały zonk: ciasteczka imbirowe powieszone na choince tak zmiękły od wilgotnego singapurskiego powietrza, że spadły. Spadły dwa, reszta została uratowana przez Autora. Zawiesimy znowu na Wigilię :)
OdpowiedzUsuńFajnie
OdpowiedzUsuń