Przejdź do głównej zawartości

Raport z kolonii zamorskich - odc.15 - Powolne wejście w Nowy Rok blogerski

Wracam w Nowym Roku. Z nowymi siłami (?), nowymi pomysłami i chęcią tworzenia niemożliwą do powstrzymania. Okolicznościowe życzenia noworoczne już wyraziłem nim stary rok poszedł w odstawkę, ale jeszcze raz pozwolę sobie życzyć wszystkim - taki mój kaprys - wszystkiego najlepszego w roku 2015. By to codzienność przynosiła radość, bo nie ma co trwać w oczekiwaniu na jej pojawienie do najbliższych wakacji, długiego weekendu, wymarzonego wyjazdu do Paryża, Rzymu, Koluszek, lecz w każdym kolejnym dniu odnajdywać przyjemność. By nie obawiać się poranka, z ochotą witać nowy dzień. Żyć tak, aby gdy rano podnosicie powieki, stopy kładąc na podłodze, diabeł w piekle mamrotał - O ku…wa, obudził/a się. Tego właśnie życzę wszystkim. 

Ze spraw organizacyjnych starego roku jeszcze. Konkurs pod nazwą “Nowa placówka” pozostał nierozstrzygnięty. Z żalem informuję zatem, że nagroda główna konkursu, samochód marki Jaguar F - Type R Coupe, zlicytowany został na corocznej sylwestrowej aukcji wspierającej ludzi w potrzebie, a całość kwoty przekazana polskiemu związkowi hodowców koniczyny polnej.

 


Uporządkowawszy sprawunki datujące się rokiem ubiegłym, przystępuję do spraw bieżących. 
W zasadzie nie zamierzałem poświęcać ni zdania Sylwestrowi i nadejściu Nowego Roku, ale gdy tak im w oczy spojrzałem, ujrzałem boleść i krzywdę się dziejącą. Szybko i po łbach pojadę, drobiazgi pomijając, bo i pisać wiele nie ma o czym. 
Sylwester w Singapurze jest średnio hucznie obchodzony. Owszem, publiczne media trąbią i huczą, a miasto-państwo organizuje dużą, oczywiście płatną imprezę, na scenie której tańcują i męczą się zwykle przedstawiciele K Pop-u lub inne upadające gwiazdy. Było nie było Singapur w przeważającej większości Chinolem stoi, a ci swój nowy rok za mniej więcej dwa miesiące witają. Nie w głowie im więc ekscytacja sylwestrowym szaleństwem i o północy to w znakomitej większości, małe, wąskie chińskie oczka pogrążone są we śnie. Na naszej ulicy z wybiciem 12-tej królowała cisza przypominająca chwile sprzed westernowego pojedynku. Jak na rynku w Tyliczu.

My natomiast, spotkaliśmy się z parą znajomych - Paisan i Alvinem - na skromnej, mającej niewiele wspólnego z ułańską fantazją, balkonowej nasiadówce. Przewietrzyliśmy dwie butelki wina, z bąbelków było Prosecco, bo jako zatwardziali Italofile wolimy aniżeli szampana, dwa shoty tequili, trochę przegryzek i wszystko. Goście, pięćdziesiąt minut po północy udali się na spoczynek ponieważ Paisan o 6.00 czekał wczesny lot do Hong-Kongu, a jako pracownica personelu pokładowego zmuszona jest prezentować widoczne oznaki świeżości, zrozumienia i ogólnego kumania rzeczywistości. Niezręcznością byłoby w jej przepadku pokazywać się na pokładzie słynących z wysokiego komfortu linii Singapore airlines, ziejącą gorzałą jak onegdaj Onufry Zagłoba. Alvin natomiast, w kondycji wskazującej był, iż alkohol mu w głowie niewielkie spustoszenie poczynił. Z tego co nam poufnie Paisan zdradziła, w domu nastąpiło jego czasowe i krótkotrwałe uwstecznienie w rozwoju. Chłop bowiem powrócił do raczkowania w tenże najprostszy sposób poszukując najkrótszej drogi do łóżka. No cóż, zdarzyło się każdemu. Kto bez winy niech rzuci kamieniem, ale przyznać trzeba, polska wieś nie dla niego. 

Tego samego dnia o poranku, gdy szanujący się człowiek w zwyczaju ma sen głęboki, co najwyżej urozmaicony chrapnięciem donośnym i zmianą pozycji, z plecowej na boczną, maleństwo Mimi nas nawiedziło z wielką jak sklep walichą. Stanęła w progu o 7.40 oświadczając, że się u nas zatrzyma na kilka dni, bo nie bardzo ma gdzie indziej. Co zrobić, przygarneliśmy.

Dwa dni później, ponownie spotkaliśmy się z Paisan i Alvinem. Tym razem na kolacji w wybranej przez Alvina restauracji. Już w czasie Sylwestrowej nocy za cel obrał sobie przekonanie nas do walorów kaczki po pekińsku, oraz innych specjałów kuchni chińskiej. Jedzenie było zaskakująco dobre i radykalnie odbiegające od tego co zwykle proponują jadłodajnie uliczne. 
Po kolacji Alvin zaproponował, że podwiezie nas do stacji metra, my jednak korzystając z w miarę przyjemnego wieczoru, postanowiliśmy się przespacerować. Paisan, inaczej Sony, wyraziła mocne zdziwienie - gdzie my chcemy spacerować, skoro za chwilę zamykają wszystkie sklepy? Nie pierwszy to przypadek, kiedy spotkaliśmy się z takim pytaniem w podobnej sytuacji. Spacer w słowniku singapurskim oznacza udanie się do centrum handlowego i zakupy. Pojęcie spaceru dla przyjemności nie istnieje i jest niezrozumiałe. Po co chodzić bez celu? Kolejna odchyła dziwnych białasów.




Komentarze

  1. Rozstrzygnięty ;) wiec ogloś gdzież ta placówka jest? Będzie bliżej , dalej , zimniej , cieplej ? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wilku
    Skądkolwiek ale pisz bo los /las fanów w twoich rekach

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żastin, moje renki dalej będą tworzyć. Chyba, że wcześniej znajdzie się osoba, która wypisze mi czek na gigantyczną sumę, prosząc bym więcej tego nie robił. W innym przypadku nie zamierzam przerywać.

      Usuń
  3. Na przyszłość proszę o więcej umiaru z winem dla Alvina :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale Alvin świadomy jest, że alkohol to przeciwnik, z którym zwykle przegrywa. Tym razem to była na pewno wina nieświeżych przekąsek. Poza tym, gdyby chciał iść Kowno na przykład odbijać, to wtedy sprawa byłaby poważniejsza.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Food Adventure, Part 1 – wpis gościnny o jedzeniu.

Singapur ma niewiele zalet (tu czytelnicy kręcą głowami z niedowierzaniem), a jedną z nich jest niewątpliwie dostęp to lokalnej kuchni. Przy czym lokalna oznacza niemal całą Azję Południowo-Wschodnią, zatem jedzenie malajskie, indonezyjskie, tajskie, hinduskie, wietnamskie... no i oczywiście singapurskie. Jest w czym wybierać i nasze początki w Singu były jedną wielką wyprawą degustacyjną. W tej chwili wiele lokalnych dań już nam się opatrzyło i z przyjemnością gotujemy w domu bądź chodzimy do „zachodnich” restauracji. Mamy jednak stałe lokalne miejscówki i o jednej z nich będzie dzisiejszy wpis.

Connecting dots - wpis gościnny o meblach

Kiedy byłam dzieckiem bardzo lubiłam konkrenty rodzaj łamigłówki dla dzieci – łączenie ponumerowanych kropeczek, z których powstawały kształty. Takie łamigłówki były na przykład w weekendowym Głosie Szczecińskim. Z kolei w początkowej fazie nauki matematyki najbardziej lubiłam zbiory i części wspólne. I tak mi jakoś zostało – lubię łączyć ze soba fakty, lubię doszukiwać się pokrewieństw i owych części wspólnych – wspólnych przeżyć, historii, pochodzenia. Wierzę też w znaki. Nie, nie drogowe, raczej takie wskazówki od losu. Tym przydługim wstępem wprowadzam Was w kontekst tego wpisu. To naprawdę będzie o meblach. I o częściach wspólnych też.

Raport z kolonii zamorskich - odc.1

Wiem, wiem, trochę pojechałem ostatnim razem. Opowiadania mi pisać, nie blog. Na przyszłość postaram się zdecydowanie bardziej kondensować posty. Poza tym, biję się w pierś lekuchno na znak skruchy. Dostrzegłem w tym moim ostatnim pisaniu delikatniusieńką i ledwie dostrzegalną chęć zabłyśnięcia. No ale ja to już jestem taki malutki pozerek, co to lubi czasem pobłyszczeć.