Przejdź do głównej zawartości

Raport z kolonii zamorskich - odc.21 - Rozważania o przyszłości

Do powolnego wygaszania „Co za żucie” się przygotowuję. Wraz z opuszczeniem Singapuru, po sześciu miesiącach istnienia, blog przejdzie do historii. Zawistnym prześmiewcom satysfakcji ani myślę jednak dostarczać. Obietnice złożyłem pisania nie porzucać i w postanowieniu zamierzam wytrwać jak Wołodyjowski w Kamieńcu, z tą tylko różnicą, że ja wysadzać się nie mam zamiaru. Pisanie przyjemność mi sprawia, a że zadowolony mężczyzna w domu to i awantur mniej i do kieliszka jakby rzadziej zagląda, więc trwać w postanowieniu będę. Nie sądziłem kiedy pisać blog zaczynałem, że tak mnie to pochłonie i tyle frajdy przyniesie. Blog zatem powróci. W nowym wydaniu, chciałbym formę nieco odmienioną mu nadać. Spersonalizować. Głównie od strony techniczno wizualnej. Zastanawiam się nad przyciągnięciem większego grona czytelników. Staram się rozgryzać fenomen innych blogów i edukację zbierać na fachowych stronach. Nie ukrywam, pragnienie sławy i popularności, na które jestem łasy mną kierują. Niestety okazuje się, że o ile zdanie, a nawet całe akapity jestem w stanie poprawnie wyklepać, o tyle kwestie techniczne cymbała w mojej osobie obnażają. Pousuwałem na przykład na samym początku gadżety, które uznałem w swej tępocie za zbędne, a które okazało się mogłyby nakręcać liczbę czytelników. Główkuję zatem w jaki sposób czytelnictwo zwiększyć?


Co już na pewno postanowione - nazwa robocza bloga ulegnie zmianie. Chodzi mi po głowie własna domena, bo okazuje się koszt bez zaciskania zębów można unieść i kredytu przy tym nie zaciągać, a blog na prestiżu by zyskał. Rozważam zmianę hostingu, bo nie jestem pewien czy na blogspocie zostawać. Chłop dość opornie reaguje na rzeczy implementowane mu z zewnątrz. To „implementowanie” od Nati złapałem. Ona stale coś w pracy implementuje, a mi się słowo spodobało na tyle, by używać je częściej, chociaż pewności nie mam, czy robię to w znaczeniu takim jak powinienem. 
Chciałbym własnym logo nowy blog przyozdobić, ale na chwilę obecną sądzę, że to mnie przerasta. Zamierzam odejść od konwencji przypominającej pamiętnik i zapiski naszych wydarzeń. Chcę rozpisywać się nie tylko o tym co nas w życiu spotkało. Zamierzam miotełką trochę powywijać, wygląd odświeżyć i poprzez wprowadzenie nowego szablonu, sznytu osobistego temu blogu nadać. Jednym słowem, chciałbym się przesiąść z wprawdzie podrasowanego, ale zawsze Poloneza do Volkswagena. Wciąż mało imponujący, jakieś 1.6 z silnikiem diesla bez szczególnych osiągów, ale kultura jazdy inna i komfort na wyższym poziomie. Mam nadzieję, że właściciele Volkswagenów nie mają mi za złe porównania, bo to dobre auta są i sami takie kiedyś, a nawet dwa posiadaliśmy. Przymierzam się do przeróbek, informacje zbieram, rozeznanie w terenie czynię. Już sama tylko ilość nowo poznawanych pojęć mroczki na oczy mi przywołuje. O całej masie detali nie mam bladego pojęcia i nie wiem jak do nich podejść. A ja chcę tylko bloga prowadzić, a okazuje się, że  aby dobrze wyglądał nie wystarczy do pisania się ograniczać.

Zbieramy się powoli do wyjazdu i wzmożoną nerwowość wiszącą w powietrzu daje się wyczuć. Nati w ubiegły weekend nasz dobytek na sprzedaż wystawiła. Rezultaty trochę nas zaskoczyły i meble znikają w tempie nieosiągalnym nawet dla Pendolino. Pozbyliśmy się już TV konsoli, zestawu balkonowego z leżanką, tostera, miksera, gofrownicy, „mojego” krzesła biurkowego, pufy. Sprzedane i w kolejce po odbiór czekają „moje” piękne, cedrowe biurko, L sofa, stolik z korytarza, 4 krzesła, lustro, podnóżek. Smutno się robi jak obce ludzie wynoszą sprzęty, które dawały nam poczucie „naszego” mieszkania. Nati jak to Nati, parę razy musiała sobie chlipnąć, ale w roli sprzedawcy sprawdza się znakomicie. Targuje się z każdym jak stary Żyd na bazarze, ale dzięki Niej udało nam się na niektórych rzeczach wyjść na plusie. Kiedy w czwartek zniknie biurko i krzesła, w mieszkaniu zrobi się łyso. Przez dwa tygodnie bez mała będziemy siedzieć w pustym mieszkaniu jak uboga Litwa. Dobrze, że facet od kanapy może ją zabrać dopiero pod koniec miesiąca, to chociaż na czym tyłki posadzić mamy. Takie rzeczy tylko w Singapurze.

Wyprzedaż w nostalgii i smutku nas pogrążyła. Pobyt w Singapurze coraz bardziej bez sensu się staje i w swego rodzaju tryb wyczekiwania weszliśmy. Odhaczamy kolejne dni, organizacyjnie staramy się nasz odwrót jak najlepiej do kupy poskładać, ale mentalnie etap Singapuru już w głowach zamknęliśmy. I chociaż szczerze jak czekista na przesłuchaniu przyznam, z Singapuru naśmiewałem się równo i bez ograniczeń, to wyjazd pewien rodzaj żalu wywołuje, co myślałem, że nigdy nie nastąpi. Co się wszak dziwić? W moim przypadku to ponad dwa i pół roku życia spędzone tutaj. Rozrzewnienie jak najbardziej usprawiedliwione. Za Singapurem tęsknić jednak nie mam zamiaru. Mitycznego raju tutaj nie zaznałem. Pogoda? Nie zna życia kto nie służył w marynarce. Nie wie o czym mówi kto zazdrości nam pogody. Odkąd pamięcią sięgam, mieszkać w ciepłym klimacie chciałem, lecz Singapur to nie jest to, co zwykle chodziło mi po głowie. Życie tu, to wilgotność powietrza w granicach 90%, lepkość, zaduch, parność, nieustanne towarzystwo potu i nabyta umiejętność wyłapania najlżejszego powiewu chłodniejszego powietrza. Powietrza, które nigdy nie daje przyjemnego ukojenia, słońce które nokautuje po kilku minutach prób walki. To życie w klimie i uczucie stale przyklejonego do twarzy worka foliowego. Chociaż przyjemnie jest się budzić, zerkać i widzieć palmy za oknem, a nie bezlistne drzewa, osrane ulice i kraczące wrony. Tak, pogoda w marcu może przydzwonić nam między oczy. Szaro, drzewa bez liści, czapa ciężkich ołowianych chmur tuż nad głową i wszechobecne wrony. Ale w takiej rzeczywistości przeżyliśmy trzydzieści kilka lat, więc nie żeby to była dla nas jakaś nowość. Każdy komu wspominamy o naszym powrocie w marcu do Europy - znajomym, osobom przychodzącym kupować meble - porusza z marszu temat pogody wyrażając troskę i współczucie graniczące z niewypowiadanym zdziwieniem - po kiego grzyba w marcu pchać się do Europy?

Nie mam zamiaru przeprowadzać retrospekcji pobytu w Singapurze. Liczę, że uda mi się jeszcze znaleźć czas przed wyjazdem by wystukać coś na klawiaturce. Mam w zanadrzu jeszcze kilka pomysłów na temat, z których pisaniem się nie wyrobiłem. Żałuję, że wpis dotyczący zjawiska społecznego zwanym „Kiasu” porzuciłem. Nie potrafiłem się do tego zabrać, aby w klarowny sposób wytłumaczyć o co w nim chodzi. Mogę powiedzieć jak sprawozdawca sportowy - szkoda, że Państwo tego nie widzą. Oznacza dosłownie - afraid to lose. Pies ogrodnika. Jest to bardzo lokalne, istniejące w oderwaniu od wszelkiego logicznego myślenia, mimo wszystko posiadające negatywne konotacje, ale i powszechne tu zjawisko. Nie do zrozumienia dla logiki wyznawanej w cywilizacji zachodu i trudne do wytłumaczenia osobie, która nigdy się z nim nie zetknęła. Taki kwiatek kultury azjatycko - singapurskiej. Nie żebym ja w pełni je rozumiał, ale jestem już na tyle świadomy, że wiem jak je tłumaczyć i kiedy jestem świadkiem Kiasu.


Jak nakazuje tradycja, im bliżej wyjazdu, tym większa nerwowość będzie gościła w naszym domu. Jeśli nie zdążę wyklepać nowego wpisu, postaram się choć w kilku zdaniach  blog z godnością mu przysługującą zamknąć, bo „Co za żucie” z Singapuru nie wyjeżdża. Zostaje tutaj.

Komentarze

  1. Własna domena nie jest aż tak ważna. Żeby ruch generować trzeba samemu chodzić po innych blogach, pisać tam madre, dowcipne komentarze, co zachęcą do zaglądania i pisania u siebie.

    I na bogi, ten szyk przestawny wreszcie porzuć. Tfu, chciałam napisać - porzuć wreszcie ten szyk przestawny ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rany, Ania, to mi dałaś. Zawsze z gramatyki byłem kulawy. Z trudnością rozróżniałem części mowy od części zdań. Przeczytałem co napisałaś i szybko zacząłem się edukować, żeby wiedzieć o czym mówisz. Już wiem o co chodzi! Nati określa to barokowym pisaniem. Sam mam świadomość, że taki układ zdań może być dla czytającego irytujący w większej dawce. Staram się o tym pamiętać, pilnować i ograniczać. Taki mój znak firmowy, z którym walczę. Wychodzi z różnym skutkiem.
      Cieszę się, że to napisałaś, bo byłem bliski by myśleć, że jestem tak zarąbisty, że bardziej być nie mogę.
      Generalnie chcesz powiedzieć, że aby przyciągnąć „obcych” muszę być namolny, upierdliwy, musi być mnie pełno, a i mała wazelina czasem jest wskazana? Jest jeszcze drugi biegun tego o czym mówisz. Można być chamskim, komentować na granicy wulgarności, by mimo wszystko komentarze nie bywały usuwane, negować z definicji wszystko i wszystkich, czyli to co jest rozumiane jako szeroko pojęty hejt. Wszystko by być zapamiętanym. Jak jeden z najbardziej poczytnych obecnie blogerów w Polsce. Która droga lepsza?

      Usuń
    2. och, zgubiłam napisany komentarz?

      Wilku, własna odwaga mnie zadziwiła ;)

      Nie do końca tak. Po prostu trzeba sie udzielać, ale z klasą :D To generuje ruch. Tyle zapamiętałam z wywiadu z "top blogerką 2010", czy jakoś tak.
      Powodzenia!

      Usuń
    3. No cóż, wszystkie te zabiegi to chyba za dużo jak dla mnie i skalę mojego parcia na popularność. Nie obejmuję tego. Wychodzi na to, że pozostanę - jednym z wielu - niszowym twórcą bloga jakich wiele. Może po latach zostanę odkryty przez potomnych jako ten, który wyprzedzał swoją epokę. I to mnie nakręca do dalszego pisania. Wiara w potomnych.
      Pogratuluj sobie odwagi, a ja Ci jestem wdzięczny za szczerość. Bo nie wierzę, że wszystko co piszę i jak piszę, każdemu się podoba. O ile są to rady wujka dobra rada, użyteczne uwagi, a nie czepianie na zasadzie całkowitej negacji, niczym w dodatku nie popartej, to nie ma bólu. Zniosę dzielnie i nawet takich oczekuję. Byle nie za często. W każdym razie, takie komentarze banowane nie będą :)

      Usuń
    4. Dlatego uwielbiam net, że jest w nim miejsce dla wszystkich! Byleby nie hejtować!

      Kilka lat temu miałam potrzebę intensywnego blogowania i bardzo fajne znajomości/przyjaźnie/projekty z tego wyszły. A ile się dowiedziałam i nauczyłam!. Dlatego namawiam do odwiedzania innych, podobnych blogów. Jeśli nie dla "generowania ruchu" i śledzenia trendów, to po prostu z chęcia dowiezenia się wiecej.
      Net jest cudowny.

      Ja się z Twojego bloga wiele dowiedziałam i przez te kilka miesięcy było to jedno z niewielu źródeł informacji na temat miejsca zamieszkania córki. Więc bardzo dziękuję. I jeśli przyjmujesz sugestie co do zawartości, to ja prosiłabym o więcej filmików. Są super!

      Usuń
  2. Ach cóż za rasistowski wpis na blogu - trwoga, trwoga, trwoga. Od razu widać, że z dala od poprawności politycznej i smrodka zniewieściałej Europy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Rasizm? A któż mi taki radykalizm poglądów zarzuca? Masz na myśli Kiasu? To fakt, wstydliwy, ale którego istnienie jest powszechnie świadome w tutejszym społeczeństwie. Jest bardzo mocno zakorzeniony w mentalności Singapurczyków.
    Zabij mnie „anonimowy”, ale bywały wpisy dużo mocniejsze w wydźwięku, za których treść śmiało mógłbym zostać pensjonariuszem ciężkiego, singapurskiego pierdla przez kilka lat. Ten to lajcik. A Europa to lalusie i mamisynki.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wilku informuj na bieżąco o zmianach :) powodzenia w przeprowadzce, egj

    OdpowiedzUsuń
  5. To fakt, Singapurczycy sami smieja sie ze swojego kiasu. Lubia zauwazac to u znajomych, ale sami woleliby nie byc tak nazwani.
    Zreszta to od nich nauczylismy sie tego slowa :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Food Adventure, Part 1 – wpis gościnny o jedzeniu.

Singapur ma niewiele zalet (tu czytelnicy kręcą głowami z niedowierzaniem), a jedną z nich jest niewątpliwie dostęp to lokalnej kuchni. Przy czym lokalna oznacza niemal całą Azję Południowo-Wschodnią, zatem jedzenie malajskie, indonezyjskie, tajskie, hinduskie, wietnamskie... no i oczywiście singapurskie. Jest w czym wybierać i nasze początki w Singu były jedną wielką wyprawą degustacyjną. W tej chwili wiele lokalnych dań już nam się opatrzyło i z przyjemnością gotujemy w domu bądź chodzimy do „zachodnich” restauracji. Mamy jednak stałe lokalne miejscówki i o jednej z nich będzie dzisiejszy wpis.

Connecting dots - wpis gościnny o meblach

Kiedy byłam dzieckiem bardzo lubiłam konkrenty rodzaj łamigłówki dla dzieci – łączenie ponumerowanych kropeczek, z których powstawały kształty. Takie łamigłówki były na przykład w weekendowym Głosie Szczecińskim. Z kolei w początkowej fazie nauki matematyki najbardziej lubiłam zbiory i części wspólne. I tak mi jakoś zostało – lubię łączyć ze soba fakty, lubię doszukiwać się pokrewieństw i owych części wspólnych – wspólnych przeżyć, historii, pochodzenia. Wierzę też w znaki. Nie, nie drogowe, raczej takie wskazówki od losu. Tym przydługim wstępem wprowadzam Was w kontekst tego wpisu. To naprawdę będzie o meblach. I o częściach wspólnych też.

Raport z kolonii zamorskich - odc.1

Wiem, wiem, trochę pojechałem ostatnim razem. Opowiadania mi pisać, nie blog. Na przyszłość postaram się zdecydowanie bardziej kondensować posty. Poza tym, biję się w pierś lekuchno na znak skruchy. Dostrzegłem w tym moim ostatnim pisaniu delikatniusieńką i ledwie dostrzegalną chęć zabłyśnięcia. No ale ja to już jestem taki malutki pozerek, co to lubi czasem pobłyszczeć.