Przejdź do głównej zawartości

Raport z kolonii zamorskich - odc.22 - Rozejm

Przyznam, że nie do końca koncepcję opracowałem dotyczącą ram tematycznych dzisiejszego wpisu. Pisanie jakby coraz większy ból mi sprawiało. Podstawowe założenie czerpania  przyjemności gdzieś się chwilowo ulotniło. Po kiego grzyba się więc męczę i napierdzielam w klawiaturę? Może dlatego, że pisarczyk ze mnie niespełniony? Chaos dopuszczam dzisiaj do głosu na skalę dotąd tu niespotykaną. Nie wiem o czym będę pisał. Będzie to ostatni, nieco szaleńczy wpis o tym co jeszcze na blogu nie zostało zawarte. 



Naszym wyjazdem jakoś szczególnie się nie ekscytuje. Co miało być, to było. Co mieliśmy zobaczyć, zobaczyliśmy. Co ma być, to będzie. Teraz już tylko czekamy i odliczamy kolejne dni, a pobyt w Singapurze stał się rodzajem uciążliwego i męczącego wyczekiwania. Ekscytacji w tym nie ma za grosz, bo to nie nasza pierwsza przeprowadzka. Nomad mi na imię, choć nie szczególnie radykalny. Czy tu, czy gdzie indziej, powód do narzekania jak szanujący się Polak znajdziemy zawsze i wszędzie. Świadomy jestem, że raju na ziemi nie uświadczę - poza Singapurem - i wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Każde miejsce na ziemi posiada swoje lepsze i gorsze strony. Najważniejsze zadanie, to stworzyć sobie w nowym miejscu gniazdo do celebrowania codzienności. Emocje wywołane przeprowadzką i nowym miejscem przyjdzie czas, że opadną. Pozostanie codzienność i to ją wojsko - znaczy się my -  musi zagospodarować i doceniać. Tak więc kartony czekają na spakowanie. Z mebli niewiele zostało. W granicach cywilizacji jeszcze tylko kanapa, prysznic, telewizor, sedes z bakelitu i łóżko nas utrzymują. Nati zdobyła nagrodę sprzedawcy roku. 

Rozterki mną targają, dowalić, czy nie dowalić? Okładam się z tym Singapurem równo od chwili kiedy zew blogera w sobie poczułem. Do raju stąd niedaleko, może więc moje czepialstwo czystą złośliwością jest powodowane? Pomyślałem roztropnie, że skoro swój tyłek przed trzcinką uchronić dotąd zdołałem za niekończące się propagowanie oszczerstw, to może nie ma co na finiszu cierpliwości lokalnych władz testować? W przypływie ludzkich odruchów ogłaszam zatem rozejm. Broń składam, walka skończona. Zwycięzcy w tej wojnie nie ogłoszono. Być może na koniec nawet kilka słów pochwały zdołam z siebie wygenerować? Głowy już nie mam do obmyślania kolejnego ataku. Nie będzie więcej obalania  rządu i podszczypywania singapurskiego społeczeństwa. 

Rozejm, dlatego jątrzyć i przekonywać nikogo nie zamierzam, że Singapur mimo ustroju opartego na modelu brytyjskim, systemie wielopartyjnym, w praktyce stosuje politykę partii dominującej i w rzeczywistości to kraj rządów autorytarnych. Bliżej mu do modelu zarządzania korporacyjnego niźli demokracji. Nie wspomnę również, że nie wypracował Singapur narzędzi umożliwiających skuteczną kontrolę społeczną instytucji sprawujących władzę typu referendum, społeczne interpelacje do parlamentu. Bo i po co wspominać?
O singapurskim nepotyzmie, modelu sprawowania i przekazywania władzy napisano dziesiątki opracowań, o podłożu bliższym naukowemu i  zawartości bardziej nasyconej faktami aniżeli moje obserwacje. Jest ich w internecie bez liku i jeśli komuś przyjdzie ochota poszerzać światopogląd, informacji w necie znajdzie od metra.  Obiecałem, szpil wtykać nie będę.
Zastanawiam się tylko co z tego? Nepotyzm, autorytaryzm? Mój biedny umysł uwija się w ukropie, zwoje pracują jak procesor Intela. Co lepsze? To, czy może rozbuchana europejska demokracja, która pod innymi sztandarami oferuje podobny produkt, nierzadko gorszej jakości? Czy europejska demokracja oferuje więcej? Ludzie w Singapurze podobnie jak w innych zakątkach świata uśmiechają się, żartują, są właścicielami własnych trosk. System nie wydaje się ich krępować. Jeśli nie handlujesz aktualnie prochami, a między zębami nie tli ci się marysiany skręt, spać możesz spokojnie.
Na ulicach może faktycznie mało różnorodnie i nudno. Brakuje urozmaicenia i indywidualności. Wszyscy są do siebie podobni. To już jednak kwestia lokalnej mentalności i charakterów. Niemniej, singapurska ulica zapewnia bezpieczeństwo. Chciałbym dożyć chwili, by Warszawa i Europa oferowały mi podobne. Pozostawiony na parkowej ławce portfel z mamoną przetrwał na niej nietknięty aż po niego wrócę. Abym mógł bez obaw oddalić się od lapka pozostawionego na kawiarnianym blacie. Podróżować warszawskim metrem z otwartą torbą przewieszoną na plecach, itp. Bezcenne. Rzecz, której będziemy musieli się uczyć na nowo. Przyciskania torby w autobusie, metrze i kontrolowania, czy ten kto się o mnie właśnie ociera nie reperuje mi przypadkiem kieszeni. Piątka z uśmiechem dla Singapuru za bezpieczeństwo.

Nepotyzm? Zgoda, istnieje. Nikt nie robi tajemnicy, że członkowie rodziny Słońca Najwyższego zatrudniani są na wysokich stanowiskach publicznych instytucji. Urzędów sprawujących piecze nad telewizją, radiem, prasą, podziałem publicznych pieniędzy itd., itp. Lista jest długa, a rodzina Lee Kwan Yew-a liczna. Można rozważać czy są to odpowiedni ludzie na odpowiednich stanowiskach. Czy różni się to jednak w jakiś sposób od kupczenia stanowiskami unijnymi przy zielonym stoliku? Stanowiskami, które i tak w większości trafiają w ręce miernot i nieudaczników. Powiem szczerze, wybieram opcje dobrze wykształconego nepotyzmu, niż urzędniczych ciemięg z nadania partyjnego.

Bym był świnia, kanalia i cham, który postanowień rozejmu nie respektuje gdyby mi teraz przyszła ochota wytykać Singapurowi zręczne kreowanie rzeczywistości. Rzeczywistości miasta przesadnie czystego, z nad wyraz uprzejmymi mieszkańcami i niezliczonej ilości atrakcjami. Raju. Dlatego wytykać nie zamierzam, bo i po co? Każdy wie, że aby się z tego raju wydostać wystarczy 4 lub 5 stacji metrem od centrum w dowolnym kierunku przejechać. Wystarczy, by legendarna czystość gdzieś się zapodziała, a uprzejmość mieszkańców siadła jak gra Polaków na Wembley po 10 minutach. 
Za to śmiało mogę powiedzieć, nikogo przy tym nie obrażając, że Singapurczycy to naród mało rozpolitykowany. Co chyba akurat można na ich korzyść odhaczyć. Nie da się wciągnąć bestia w żadne rozmowy o polityce. Jeśli już, to nie powie ani o krztę więcej niż w przesiąkniętej propagandowym językiem gazecie można wyczytać. Żadnych własnych opinii. W przeciwieństwie do Polski i miłujących się w politycznych debatach Polakach. Czterdzieści milionów obywateli posiada odpowiednie kompetencje i swój jedynie słuszny pogląd by oceniać działalność premiera, Prezydenta, selekcjonera kadry - futbolowej, siatkarskiej, szczypiorniaka - posiada swoje sprawdzone metody na rządzenie, rozprawienie się z górnikami, lekarzami, nauczycielami, kokluszem i żółtą febrą. Singapurczykowi przez myśl nie przejdzie, by głośno wyrażać swoje niezadowolenie z wyżej wspominanych powodów. Nie podważa ustawicznie kompetencji aparatów władzy państwowej, a zarządzenia przyjmuje karnie i bezrefleksyjnie. Nie w głowie mu palenie opon, szturm na ministerstwa, wzoszenie barykad. Mięczak.

W tym miejscu kropkę decyduję się postawić, ponieważ na każdym zebraniu jest tak, że ktoś musi zacząć, tak i tu musi znaleźć się miejsce, w którym nastąpi koniec. Doszedłem do kresy blogowego okładania się z Singapurem na pięści. Chciałbym znaleźć czas na napisanie kilku zdań wieńczących żywot bloga. To jednak musi nastąpić jeszcze w Singapurze, bowiem jak tylko znikniemy z singapurskich radarów, blog zamilknie na kilka, kilkanaście tygodni. Nie zamierzam zamieszczać treści singapurskich pisanych nie w Singapurze. Tak więc, podczas pobytu w Polsce rozbrat z blogiem nastąpi. Dopiero kiedy przed Jej Majestatem stanę, pracę nad nim rozpocznę i zmianą szaty graficznej się zajmę. Jak znam życie, szablon będzię się rozjeżdżał, rozkrzaczał i stanie na głowie by maksymalnie mi życie zasrać. Nie wystartuję jednak do czasu, aż uznam, że wszystko jest tip-top. Może ktoś sądzić, że to wszystko bez znaczenia, szablon taki, śmaki, nazwa, kolory takie, czy inne. Zgadzam się. Ale taki jakiś esteta się we mnie obudził i chciałbym aby wszystko ładnie wyglądało. Żeby nowy look cieszył oko i dawał przyjemność podczas przebywania na blogu. 
Ponadto, przerwa w pisaniu dobrze mi zrobi. Chociaż przyznam się, zamierzałem jeszcze na jedną notkę się porwać, kompletnie nie związaną z Singapurem, ale czasu nie wygospodaruję. W ostatnim czasie sczytuję dużą liczbę blogów z ciekawości poznania sukcesów niektórych i samoistnie, chcąc, nie chcąc cisną mi się na usta słowa Lema poddane przeróbce „…dopóki nie zacząłem czytać blogów nie wiedziałem, że ….”. Nie rozumiem otaczającego mnie świata. Staram się, aby to co piszę miało jakąś spójność, sens, podane może nie zawsze poważnie, z nutą sarkazmu, ale mimo wszystko, i okazuje się, że całkiem niepotrzebna ta moja gimnastyka. Można pisać kaszanę, uprawiać grafomanię na skalę przemysłową, wpis na temat kupna rolki papieru toaletowego wywindować do miana sensacji miesiąca, a poczytność rzędu kilkudziesięciu tysięcy notować. No pała mała i w ogóle to dla mnie nie zrozumiałe. Nie ukrywam, jak również nie obawiam się powiedzieć, że to mnie fascynuje. Bo ten kto pisze to jedno, ale ci, którzy to czytają to w większości nie są tępaki. Co sprawia, że klikają akurat na ten blog? Myślę więc, że te moje podróże po blogosferze (nie cierpię  sformułowania) staną się bardzo szybko tematem na nowym, starym blogu.
Jak powiedziałem, przerwa dobrze mi zrobi, bo głowę coraz bardziej mam zaprzątniętą inszymi problemami. Dzisiaj ciężko mi było zasiąść by tekst dokończyć. Korzystam, że Nati wyskoczyła do Alvina na pożeranie oskarowej galii. 
Zmęczony już jestem nieco obecną sytuacją. Tkwimy tu, ale myśli podążają w innym kierunku. Od tygodnia siedzimy w prowizorce i tymczasowości, a od kilku dni doszedł do tego powiększający się skład kartonów. Mieszkanie opustoszało ze sprzętów. Nati przehandlowała już niemal wszystko co nie było na stałe przykręcone do podłogi. Pozostały w salonie narożnik - facet odbiera w sobotę - i telewizor na ziemi. W sypialni łóżko, tylko dlatego, że należy do właścicielki mieszkania. W kuchni cztery kubki, jeden nóż, plastikowe widelczyki i jednorazowe talerzyki. Hołdujemy minimalizmowi. 
Nie wiem jak się to dzieje, ale istnieje pewna prawidłowość. Przychodzi moment, że nachodzi człowieka zgubne przeświadczenie, iż zaplanował wszystko, a całość się znakomicie dopina. Lecz kiedy czasu ubywa, a godzina W zbliża, zdawać się może, że zadań jakoś przybywa i wcale nie okazuje się, że wszystko będzię przebiegało w dostojnym tempie, tylko trzeba zapierdzielać z całą wydajnością silników. Nie wiem czemu się tak dzieje? 

To tyle na dzisiaj. Wracam do pakowania kartonów. Jak zwykle przy tego typu zajęciach jestem zadziwiony ilością dupereli jakimi człowiek się otacza. Później lunch i Nati może mnie zwolni abym sobie wyskoczył trzy piętra niżej na basen, słońca i pogody poużywać na zapas. Tych samych, o których wszyscy znajomi donoszą nam w „życzliwości” jak jeden mąż, że będziemy żałować i wspominać po wyjeździe. Jestem przekonany, że tak. Tutaj unikamy słońca, ciesząc się z możliwości wytchnienia kiedy go nie ma. Tam będziemy go szukać. Taka pokrętna natura człowieka. Nie dogodzisz. W zamian za słońce, tam, znaczy się zaraz obok Europy, na wyspach, będziemy mogli korzystać z wielu rzeczy niedostępnych w Singapurze. Bilans wychodzi na zero. Nie samym słońcem człowiek żyje. Taka mądrość życiowa mnie się wykuła na koniec, a prawo mam, bo cztery dyszki na karku i wiedzę mędrca.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Food Adventure, Part 1 – wpis gościnny o jedzeniu.

Singapur ma niewiele zalet (tu czytelnicy kręcą głowami z niedowierzaniem), a jedną z nich jest niewątpliwie dostęp to lokalnej kuchni. Przy czym lokalna oznacza niemal całą Azję Południowo-Wschodnią, zatem jedzenie malajskie, indonezyjskie, tajskie, hinduskie, wietnamskie... no i oczywiście singapurskie. Jest w czym wybierać i nasze początki w Singu były jedną wielką wyprawą degustacyjną. W tej chwili wiele lokalnych dań już nam się opatrzyło i z przyjemnością gotujemy w domu bądź chodzimy do „zachodnich” restauracji. Mamy jednak stałe lokalne miejscówki i o jednej z nich będzie dzisiejszy wpis.

Connecting dots - wpis gościnny o meblach

Kiedy byłam dzieckiem bardzo lubiłam konkrenty rodzaj łamigłówki dla dzieci – łączenie ponumerowanych kropeczek, z których powstawały kształty. Takie łamigłówki były na przykład w weekendowym Głosie Szczecińskim. Z kolei w początkowej fazie nauki matematyki najbardziej lubiłam zbiory i części wspólne. I tak mi jakoś zostało – lubię łączyć ze soba fakty, lubię doszukiwać się pokrewieństw i owych części wspólnych – wspólnych przeżyć, historii, pochodzenia. Wierzę też w znaki. Nie, nie drogowe, raczej takie wskazówki od losu. Tym przydługim wstępem wprowadzam Was w kontekst tego wpisu. To naprawdę będzie o meblach. I o częściach wspólnych też.

Raport z kolonii zamorskich - odc.1

Wiem, wiem, trochę pojechałem ostatnim razem. Opowiadania mi pisać, nie blog. Na przyszłość postaram się zdecydowanie bardziej kondensować posty. Poza tym, biję się w pierś lekuchno na znak skruchy. Dostrzegłem w tym moim ostatnim pisaniu delikatniusieńką i ledwie dostrzegalną chęć zabłyśnięcia. No ale ja to już jestem taki malutki pozerek, co to lubi czasem pobłyszczeć.